Wstęp
Strona główna
dzień1 dzień2 dzień3 dzień4 dzień5 dzień6 dzień7 dzień8 dzień9
...poprzedni dzień

Dzień 9, 15 maja 2011 r. mapa odcinka dziennego

Moje obawy co do pogody nie sprawdziły się. Co prawda ranek wstaje dokładnie zachmurzony i chłodny, jednak deszcz nie pada, a i w nocy również nie padało, bo namiot jest całkowicie suchy. Nie mam jednak złudzeń. Pogoda raczej się nie zmieni, a jeżeli to tylko na gorsze. Nie czekając więc, szybko wstaję i robię śniadanie. Zjadam ostatnią porcję płatków. Zapasy są wyczerpane. Mam jeszcze jakiegoś zmasakrowanego drogą batona, ale w Częstochowie trzeba będzie się rozglądnąć za czymś do jedzenia.

Czas kwitnienia głogu
Po kilkunastu minutach marszu znajduję się we wsi Kusięta. Tu czeka mnie spacer asfaltem. Jest niedziela rano. Wokół właściwie żywego ducha. Właściwie, bo jednak spotykam na mojej drodze przedstawiciela lokalnej społeczności. Przedstawiciel o tyle klasyczny, że jest to miejscowy pijaczek podążający prawdopodobnie w kierunku sklepowego źródełka. Krynica ta ma zapewne uśmierzyć nadchodzącego podstępnie po całotygodniowym (całorocznym?) piciu kaca i wprowadzić do organizmu niezbędną do życia ilość produktu zakładów przemysłu ogrodniczego, w różnych rejonach kraju zwanych jabolem, mózgotrzepem, alpagą lub też bełtem. Osobnik wyraża swoje wielkie zdziwienie i poddaje w wątpliwość sens podróżowania z takim, jak moje, obciążeniem na plecach. Zdając sobie sprawę z potencjalnych problemów w komunikacji interpersonalnej, niespecjalnie mam ochotę z nim dyskutować. Moje argumenty za, mogą nie trafić do nieco sfatygowanych niezdrowym trybem życia szarych komórek. Mruczę więc pod nosem coś o swoim niezrównoważeniu i ogólnym nieprzystosowaniu do świata po czym zręcznie go omijam nie próbując nawet zejść na temat bardziej neutralny, jakim mogłaby być choćby niepewna pogoda. Nie ma szans mnie dogonić i zamęczać dalszymi pytaniami ponieważ jego kończyny nie do końca rozumieją polecenia wydawane przez układ nerwowy i prowadzą go szlakiem dalekim od linii prostej. We wsi mijam najprawdziwszy relikt poprzedniej epoki. To zapewne w tym miejscu pierwsze kroki w swej alkoholowej karierze stawiał mój niedawny interlokutor. Sklepik sprawia wrażenie nieczynnego od, na oko, 20-30 lat. Ale nie ma co kryć. To z całą pewnością klasyk epoki PGR-ów. Wzorzec sklepu GS, który jako taki powinien być przechowywany w Sèvres pod Paryżem.
Wkrótce opuszczam asfalt, przekraczam linię kolejową i odwiedzam kolejne polskie miasto z górą w nazwie. Żarcik taki ;-) No ale co poradzę, że tym razem wchodzę na Zieloną Górę (343 m).


GS rulez!

Droga na Zieloną Górę
Prócz kolejnych skałek wspinaczkowych znajduje się tu podobno ciekawa jaskinia (jak już nadmieniałem nie jestem speleologiem i wszelkie jaskinie sobie odpuszczam) oraz skała o charakterystycznym kształcie nazwana nie bez racji kowadłem.
Niestety w tym miejscu kończy mi się pogodowy kredyt zaufania i zaczyna kropić deszcz. Na szczęście do celu nie jest już daleko. Gdy jednak wychodzę na otwartą, pozbawioną drzew przestrzeń, leje już całkiem równo, a do tego wieje silny wiatr. Oczywiście wieje mi prosto w twarz. Zaciskam zęby i mówię sobie, że nic to i że się nie dam.
Zresztą nie bardzo mam inne wyjście, bo tak czy tak dojść muszę.

Kowadło
 Nie ma już odwrotu ani żadnej innej możliwości dostania się do Częstochowy niż na piechotę. Wchodzę do miasta idąc drogą obok Huty Częstochowa. Przyjemność żadna, bo prócz deszczowo-wietrznych niedogodności dostaje mi się jeszcze od przejeżdżających samochodów. Oczywiście jestem okryty gustowną peleryną, jednak wiatr wyczynia z nią co tylko przyjdzie mu do zawianej głowy. Mimo pozornej łatwości dla mnie to bez wątpienia najtrudniejszy odcinek szlaku. Gdy w końcu opuszczam asfalt, robię krótki przystanek i zjadam ostatniego batona. Na krótko zaspokaja głód. Niedługo po tym kończy mi się zasięg mapy. Ma to ten plus, że mogę ją schować. Minusem jest jednak, że nie wiem ile pozostało do końca szlaku. Wiem, że to już niedaleko, ale ile dokładnie...? Na Złotej Górze przechodzę obok pamiątkowej tablicy przypominającej o mieszczącym się niegdyś w tym miejscu obozie jenieckim. Wymowa widniejącego na tablicy tekstu nie pozostawia wątpliwości - znalazła się tu za czasów PRL-u.

Potwór z lasu

Huta Częstochowa

Tablica na Złotej Górze

Przekraczam drogę nr 1
Tuż przed południem przekraczam drogę nr 1 i rzekę Wartę. Dobijam do Starego Rynku i szukam końca szlaku. Na próżno jednak wypatruję czerwonej kropki w białej obwódce. Szlak bowiem prowadzi dalej. Tyle, że nazywa się już Szlakiem Jury Wieluńskiej i to do Wielunia właśnie prowadzi. Kto wie, może kiedyś...
Zakończyłem więc wędrówkę Szlakiem Orlich Gniazd. Co ciekawe, jak wynika z tabliczek szlaku na jego początku i końcu, z Krakowa do Częstochowy jest 165 km, a w odwrotnym kierunku o 7 km mniej. Chyba czyjaś metrówka nie miała homologacji ;-).


Stary Rynek
Będąc w Częstochowie trzeba postawić kropkę na "i" i wpaść na Jasną Górę. Tym bardziej, że moja peregrynacja miała nieomal charakter pielgrzymki. Dochodzę do wniosku, że pod względem wilgoci niczego mi nie brak, więc te 5 km w obydwie strony wielkiej różnicy nie zrobi. Idę Aleją Najświętszej Marii Panny w kierunku jasnogórskiego klasztoru. Deszcz pada w najlepsze. Mijam przygotowującą się do ulicznego wyścigu kolarskiego ekipę CCC. Przechodzę obok dziewczyny siedzącej na ławeczce. Mimo chłodu jest ubrana w letnią sukienkę, a padający deszcz wydaje się jej nie przeszkadzać. Podobnie jak dziewczynce bawiącej się wśród fontann z gołębiami. No ale jak deszcz czy chłód może przeszkadzać spiżowym figurom?

Najlepszy hotel w mieście?
Dochodzę na Jasną Górę. Robię obchód klasztornego dziedzińca i w tym momencie słyszę gdzieś z tyłu głowy słowa starego Kiemlicza usprawiedliwiającego się przed Kmicicem: "Niegodniśmy, niegodni, żeby nasze ślepia spoglądały na splendory jasnogórskie... Niegodni..."
Wspomniawszy te słowa czuję się nie do końca kompatybilny z klimatem tego miejsca. Jest niedziela, dookoła ludzie ubrani mniej lub bardziej odświętnie, a ja taki więcej powszedni jestem... Do tego mój światopogląd niewymagający pośrednictwa w kontaktach ze Stwórcą...
Biorę więc kurs na dworzec autobusowy. Po drodze przechodzę przez park z fontannami i odwiedzam toaletę, bo padający deszcz powoduje zwykle gwałtowne pozbywanie się nadmiaru wody przez mój organizm. Zahaczam jeszcze o budkę z zapiekankami i pochłaniam jedną całkiem smaczną sztukę.

Jasnogórska brama...

...i klasztor
Przechodzę przez dworzec kolejowy i już jestem u celu. Chwilę studiuję rozkład jazdy. Co prawda wcześniej zapobiegliwie sprawdziłem połączenia, ale zawsze lepiej się upewnić. Najciekawsze jest to, że autobusy do Krakowa mają bardzo zróżnicowane ceny biletów. Wybieram oczywiście najtańszy, zwykły za 16,60 zł. Pięć minut przed nim powinien ruszyć pospieszny za 24 zł. Według rozkładu jedzie tylko 15 minut szybciej, dochodzę więc do jedynie słusznego wniosku: "po co przepłacać". Co ciekawe pół godziny wcześniej odjeżdża jeszcze inny autobus do Krakowa za złotych 30. No ale jedzie przez Katowice, a co za tym idzie o 60 minut dłużej od "mojego". Do odjazdu mam około godziny, snuję się więc po okolicy dworca. Obserwuję przez chwilę jego stałych bywalców. Można ich rozpoznać od razu. Jeden nawet podchodzi, ale widząc zdecydowaną odmowę w moich oczach, nawet nie próbuje nawiązać dialogu, mającego na celu wysępienie ode mnie kilku złotych. No cóż, na sponsoring mnie nie stać.
Wpadam na zbawienny, jak się już niedługo okaże pomysł, by kupić bilet w kasie, a nie u kierowcy. Bo o ile na pół godziny przed odjazdem stanowisko było niemal puste, o tyle na minut 10 stoi tam już niezły tłumek. Jak wnioskuję, są to głównie studenci wracający na uczelnie po weekendzie w domu. Dzięki temu, że mam już bilet, nie musze stać w ogonku do kierowcy tylko wsiadam drugimi drzwiami i szybko zajmuję sobie miejsce. Autobus rusza niemal pełen. Niestety nie będzie jechał przez Rondo zwane od jakiegoś czasu Rondem Ofiar Katynia (nawiasem mówiąc, mając na uwadze ślimaczącą się jego przebudowę, powinno nosić nazwę Ronda Ofiar ZIKiT-u). Trudno – będę musiał jechać na dworzec i tam łapać 501. Droższy autobus rusza równo z nami i plasuje się z przodu. Trzy godziny mijają dość szybko. Niewiele widzę przez zachlapane ciągle padającym deszczem szyby. Jednak tuż przed krakowskim dworcem z pewnym zdziwieniem zauważam, że przed nami znów jedzie ten sam autobus. No cóż, zaoszczędziłem nie tylko pieniądze za bilet, ale i czas. "Mój" autobus przyjechał wcześniej niż przewidywał rozkład. Opłaciło się być centusiem.
W dalszym ciągu mam szczęście. Po krótkiej chwili na przystanek przyjeżdża 501 i po 20 minutach jestem już pod domem. Teraz czeka mnie rozpakowanie i suszenie przemoczonych rzeczy. Ale to już Pikuś. Pan Pikuś! Najważniejsze, że będę spał na suchym.

Na koniec mała uwaga. Tenisówek w moim ulubionym kolorze w rozmiarze 46 w sklepie po prostu nie było. Dlatego chwilami byłem zmuszony iść w tak nieprzyjemnie kontrastujących kolorystycznie z resztą ubioru. Za ewentualny dyskomfort w czasie oglądania zdjęć przepraszam ;-)
Strona główna ...koniec