Wstęp
Strona główna
dzień1 dzień2 dzień3 dzień4 dzień5 dzień6 dzień7 dzień8 dzień9
...poprzedni dzień

Dzień 6, 12 maja 2011 r. mapa odcinka dziennego


Pobudkę robię sobie o 7:00. Jak zwykle jeszcze wcześniej wstały ptaki. Słońce również wstało już jakiś czas temu. Oj, czuję, że lekko nie będzie. Ręce wczoraj wystawione na zabójcze działanie promieni słonecznych z lekka podszczypują. Dziś zapowiada się nie lepiej. Trzeba będzie przedsięwziąć jakieś działania ochronne. Przy moim wstręcie do wszelkich produkowanych w tym celu tłustych mazideł, nie będzie to łatwe. O dziwo namiot jest niemal suchy. Naprawdę mnie to zastanawia, bo noc wydawała się równie chłodna, jak poprzednia. Widocznie w otoczeniu nagrzanych skał jest cieplej i wilgotność powietrza jest mniejsza. Szybko więc się pakuję i jestem gotów do drogi. Nie mam wody, więc śniadanie będę musiał zjeść w Podzamczu. Właściwie jest mi to na rękę, bo mam ochotę na odmianę jadłospisu. W sklepie kupuję kilka bułek, jogurt i serek jagodowy. Wsuwam to wszystko siedząc na ławce na maleńkim placyku, który można by nazwać rynkiem, obok sympatycznych, aczkolwiek całkiem bezsensownych w tym miejscu ogrodowych fontann. Odnoszę wrażenie, że ciocia Unia nie zawsze jest świadoma co dofinansowuje. Siedzę sobie i zajadam śniadanie, a obok ludzie czekają na autobus. No tak, przecież to normalny dzień pracy...
Po śniadaniu ruszam. Przede mną około 21 km. Następny nocleg mam zamiar urządzić nad rzeką Białką w okolicy Zdowa. Tuż po wyjściu z Podzamcza wdrapuję się na skalny ostaniec Suchy Połeć, skąd ładnie widać ogrodzieniecki zamek i wzgórze Birów, na którym prawdopodobnie istniała kiedyś warownia. U stóp Suchego Połcia znajdują się umocnienia nieco młodsze niż orle gniazda, imieniem których zwie się mój szlak. Są to niemieckie umocnienia z okresu II wojny, a właściwie z czasów, gdy Niemcy zaczęli już za plecami czuć oddech Armii Czerwonej. Jest tu schron strzelecki Ringstand 58c, popularnie zwany Tobrukiem, służący do prowadzenia ognia okrężnego za pomocą karabinu maszynowego. Kilkadziesiąt metrów dalej natrafiam na schron bierny (tzn. nieuzbrojony) piechoty - Regelbau 668. Oczywiście obydwa są w stanie mocnego zarośnięcia i zasypania. 

Na Suchym Połciu

Schron strzelecki "Tobruk"

Schron bierny Regelbau 668
Po chwili przechodzę obok góry Birów. Będąc wczoraj w okolicy wejścia do zamku, zauważyłem reklamę, mówiącą o rekonstrukcji drewnianego grodu, czy raczej warowni, która stoi właśnie na tej górze. Ponieważ jednak jest jeszcze za wcześnie, darowuję sobie jej odwiedzenie poprzestając na uprzednim zrobieniu zdjęć ze szczytu Suchego Połcia.
A oto co można przeczytać na temat tego miejsca:

Najprawdopodobniej po raz pierwszy Górę Birów odnotowano już na XV wiecznych mapach. Pojawiła się ona w roku 1467r. pod nazwą Avbirturcivs Mons, który określał całe pasmo Jury. Odkryte początki bytności ludzi na Górze Birów sięgają 30 tysięcy lat wstecz, wtedy to łowcy reniferów i niedźwiedzi zakładali swoje łowieckie obozowiska w jaskiniach Góry Birów. Oprócz rogowych i krzemiennych narzędzi pozostawili jedne z pierwszych wytworów sztuki dekoracyjnej w postaci poroży renifera zdobionych nakłuwanym ornamentem.

Góra Birów
W tym okresie panowały warunki zbliżone do dzisiejszej tundry. Mijały wieki, a ludzie przybywali w te okolice i odchodzili. Pomiędzy 5000 a 4000 lat temu zadomowili się tutaj na dobre zakładając pierwszą osadę rolników i hodowców. Istniały również wtedy m.in. na szczycie Góry Birów warsztaty produkujące siekierki z krzemienia i groty strzał. Nawarstwienie szczytu Góry można porównać do wielu warstw tortu. W zasadzie wszystkie epoki historyczne wyróżniane na obszarze Polski pozostawiły tutaj jakiś swój ślad w postaci zabytków zagubionych, czy też pozostawionych przez naszych przodków. Wielkie znaczenie ma odkrycie na szczycie i wokół Góry Birów pozostałości istnienia w tym obszarze kilku osad ludności tzw. kultury łużyckiej. Kompleks ten rozwijał się w VI-V w. p.n.e. Niemniej interesujących materiałów i danych historycznych dostarczyły nawarstwienia następnej osady pochodzącej z IV wieku n.e. tj. ludności pochodzenia germańskiego. Obecnie przypuszcza się, iż są to znani ze starożytnych źródeł Wandalowie, którzy wraz ze swoimi pobratymcami podbili i zniszczyli Cesarstwo Rzymskie, aby ostatecznie po długiej wędrówce dotrzeć, aż do Afryki Północnej gdzie ostatecznie zostali podbici przez Cesarstwo Bizantyjskie. Ostatni, ale jakże ważny w dziejach okres osadnictwa szczytu tego ostańca to okres wczesnośredniowieczny i średniowieczny. Mamy wtedy do czynienia z jedną z najstarszych na Jurze osad naszych bezpośrednich przodków – Słowian. Założyli oni również u podnóża osady cmentarzysko kurhanowe, gdzie chowali swoich zmarłych. W okresie rozbicia dzielnicowego Królestwa Polskiego i ciągłych walk międzydzielnicowych na przełomie XIII i XIV wieku szczyt Góry został umocniony. Powstały wtedy odcinkowe wały drewniano-kamienno-ziemne, fragmenty murowane oraz zabudowa wewnętrzna. O tym, że była to placówka militarna, gdzie stacjonowała drużyna książęca, świadczy olbrzymia ilość militariów i oporządzenia jeździeckiego wydobyta w trakcie prac archeologicznych. Gród został zniszczony przez pożar, który być może został wzniecony w czasie walk polsko-czeskich w I połowie XIV wieku.
[źródło: www.gorabirow.pl]

Dalsza trasa przebiega piaszczystą drogą przez las. O ile z lasu jestem zadowolony, bo nie muszę chować swoich raczych (kolorystycznie rzecz jasna) szczypiec przed słońcem, o tyle z głębokiego kopnego piachu już mniej. Idzie się po nim raczej średnio wygodnie. Korzystając z cienia, a mając w perspektywie marsz mniej cienistymi fragmentami, kombinuję osłonę, która ma ochronić ręce przed zgubnymi skutkami oddziaływania promieni UV. Robię ją z ręcznika spiętego w rodzaj rękawa za pomocą chwytek do prania. Aby jednak być precyzyjnym muszę napisać, że ręcznikiem jest mikrofibrowa szmatka Jana Niezbędnego o raczej niewielkich rozmiarach, a chwytkami żabki do firanek. Ot, takie „lajtpatenty” ;-) Oczywiście ręcznik mam jeden, więc w zależności od kierunku marszu muszę go przekładać to na jedną, to na drugą rękę.
Przed 10 dochodzę do Karlina. Natrafiam tu na okazały pomnik poświęcony poległym w latach 1939-45 członkom ruchu oporu. Miejscowi mają dla niego jednak zupełnie inne zastosowanie...

Dalej przez Dworski Las, wzdłuż pięknie wijącego się jaru idę w kierunku Żerkowic. Podobnie jak Karlin, administracyjnie należą one do Zawiercia i stanowią jego dzielnicę. Na granicy Dworskiego Lasu robię odpoczynek. Odnajduję tu przy okazji pozostałości po okopach z 1914 roku. To nie ostatnie ślady historii bardziej współczesnej niż jurajskie warownie. Wchodząc do Żerkowic mijam Pańską Górę (386 m). Z uwagi na strategiczne położenie ponad przebiegającą tędy drogą z Kielc na Górny Śląsk, pod koniec II wojny Niemcy rękami przymusowych robotników wybudowali w tym miejscu system bunkrów połączony rowami strzeleckimi. Znajdują się tu 4 bunkry typu Tobruk, jeden Ringstand 238c, na którym jeszcze do połowy lat 90 minionego stulecia zamontowana była wieżyczka czołgu Panzerkampfwagen II. Jest tu również basen przeciwpożarowy. Schrony nie spełniły swojego zadania. Pas umocnień został przełamany przez nacierającą piechotę i jednostki pancerne Armii Czerwonej. Do roku 2007 schrony służyły głównie jako wysypiska śmieci. W 2008 roku zawierciańska grupa sympatyków ochrony obiektów militarnych oczyściła wnętrza schronów. Przygotowano również ścieżkę turystyczną i ustawiono tabliczki informacyjne. Idę fragmentem ścieżki i podziwiam wykonaną tu przez pasjonatów pracę. Sukcesem zapewniającym bunkrom bezpieczeństwo było niewątpliwie wpisanie ich do rejestru zabytków.

Krajobraz pod Żerkowicami

Tu długo po wojnie była zamontowana czołgowa wieża

W żerkowickim sklepie kupuję niewielki zapas wody. Tak na wszelki wypadek, bo rzeki na mecie dzisiejszego etapu wcale nie jestem pewien, a sklepów już się nie spodziewam. Kupuję także 3 banany, które chwilę po przekroczeniu przeze mnie drogi nr 78 zostają pochłonięte, uzupełniając moje zapasy energii i mikroelementów. Żerkowice wydają się być willową dzielnicą lub przynajmniej letniskiem Zawiercia. Choć można tu zobaczyć chatynki trzymające pion wydawałoby się wyłącznie siłą przyzwyczajenia, to już po chwili szczęka opada mi bardzo nisko na widok pałacu, tak pałacu, wybudowanego tu współcześnie. (Mimo dokładnych poszukiwań nie odnalazłem informacji na temat zabytkowych obiektów w tej miejscowości, stąd domniemanie współczesności budowli. Zresztą w ogóle nie znalazłem żadnych informacji na temat tych budynków :-( [przyp. autora]). Chociaż w pięknym ogrodzie nie widać nikogo, na podjeździe nie ma żadnych samochodów, a wszystkie okna są dokładnie pozamykane, wszystko wygląda na bardzo zadbane wręcz pachnące nowością. Do tego na tyłach, ukryty częściowo za drzewami, znajduje się drugi, jeszcze większy budynek.


Ta sama miejscowość...

... a dwa różne...

...światy
Kilkaset metrów dalej opuszczam asfalt i skręcam w polną drogę. Przechodzę obok bardzo charakterystycznej skały nazwanej Okiennik. Opodal niej również stoi dom wyglądający na letniskowy, choć jego charakter bardziej pasuje do tego miejsca. Jest zbudowany z wapiennych kamieni. Na bramie wisi obowiązkowa tabliczka, ostrzegająca przed niezwykle groźnym przedstawicielem czworonożnych ssaków, mającym za zadanie gryzienie nieproszonych gości. Znów wchodzę do lasu. Szlak wije się tu wąską ścieżką pośród gęstych krzaków i powalonych drzew, ale również momentami pośród kwitnących poziomek. Nagle przede mną wyrasta mur. Najprawdziwszy 3 metrowy mur zakończony kolczastym drutem. Chyba nic mnie już tu nie zdziwi, więc korzystając z kijka, jako statywu, sięgam okiem aparatu ponad krawędź. Ale na zdjęciu nic nie ma. Ot, łąka i skałki. Cóż, pewnie kolejna posiadłość kryje się za skałami lub jest dopiero planowana.

Okiennik

Niespodzianka!
A podstawa to solidne ogrodzenie działki! Najpierw wzdłuż muru, potem obok drewnianego ogrodzenia dochodzę do drogi Skarżyce – Lgota Murowana i przecinam ją. Prawdopodobnie prowadzi tędy trasa jakiegoś biegu, rajdu czy wyścigu, bo miejsce jest obstawione przez strażaków i widzę coś w rodzaju punktu kontrolnego. Kilkaset metrów dalej odpoczywam w cieniu na pięknej, kwitnącej łące. W oddali widzę wzgórza, na które przyjdzie mi się wdrapywać, by zdobyć kolejne orle gniazdo – zamek Bąkowiec w Morsku.

Szkoda, że dopiero kwitną
Droga do niego zajmuje mi kilkadziesiąt minut. Gdy dochodzę na miejsce, pierwsze co rzuca mi się w oczy, to ośrodek wypoczynkowy z domkami w stylu wczesnego PRL-u. Nieco bliżej zamku widzę zespół budynków o trochę późniejszym rodowodzie, stanowiący bazę noclegową dla znajdującego się tu stoku narciarskiego.
Historia zamku jest mocno niepewna...

Nie wiadomo kto i kiedy wzniósł zamek Bąkowiec. Przyjmuje się że powstał w XIV wieku, a za fundatorów można uznać króla Kazimierza Wielkiego, rycerzy Morskich herbu Topór lub księcia Władysława Opolczyka. Możliwe, że pierwotną strażnicę Kazimierza Wielkiego później rozbudowano. Pewne jest że Opolczyk dzierżył Morsko od roku 1370 do 1390, kiedy to przekazał go swojemu zaufanemu stronnikowi - rycerzowi ze Śląska Mikołajowi Strzale. Jest to pierwsza wzmianka o zamku w dokumentach. W 1392 roku wraz z kresem panowania Opolczyka pojawił się nowy właściciel Piotr z Marcinowic. W latach 1413-34 właścicielem całej okolicy był Jan z Sieciechowic a funkcję burgrabiego zamku powierzył na pewien czas rycerzowi o imieniu Piotr herbu Lis (1418-22). Od 1435 dobra z zamkiem Bąkowice przejął Krystyn z Koziegłów i jego potomkowie, a następnie Włodkowie, Zborowscy, Brzescy

Zamek Bąkowiec w Morsku
i Giebułtowscy. Nie są znane dzieje warowni pod panowaniem tych rodów. Wiadomo tylko, że na początku XVII wieku obiekt był w bardzo złym stanie i został opuszczony. W XX wieku zamek miał nieszczęście stać się przedmiotem dziwacznych zabiegów budowlanych. Najpierw w 1927 r. kupił go architekt Witold Czeczott, któremu kilka lat później zachciało się wybudować na skale od strony południowej budynek - kamienicę z materiału pozyskanego z oryginalnych murów. Po 1945 roku teren kupiły Zabrzańskie Zakłady Naprawcze Przemysłu Węglowego i przekształciły go w ośrodek wypoczynkowy. U stóp skały dostawiły szpecący całość podłużny kamienny budynek, oraz nieco dalej kawiarnię z tarasem. Na miejscu dawnego majdanu gospodarczego i baszty bramnej powstał wyciąg narciarski. W 1961 roku miały miejsce prace zabezpieczające ruiny, podwyższono wtedy nieco mury.
[źródło: http://zamki.res.pl]

Jest tu stok narciarsko-rowerowy ;-)
Niestety sam zamek, a raczej jego wnętrze jest niedostępne. Żądni wrażeń turyści wszędzie napotykają tabliczki zabraniające wchodzenia na mury. Pozostaje zatem podzamcze. Lokuję się tu na ławce i robię sobie przerwę obiadową. Menu jest może niezbyt wyszukane, po prostu bułka z konserwą, ale po długim marszu smakuje mi prawie jak schabowy z ziemniakami i kapustą. No tak, prawie robi różnicę...
Ruszam dalej. Schodzę dość stromo wzdłuż stoku narciarskiego, a po zejściu w dolinę ponownie zaczynam iść pod górę. Jest gorąco, mam tylko niezbędną do picia ilość wody i marzę o solidnym umyciu się. Po około godzinie od ruszenia z pod zamku dochodzę do rezerwatu Góra Zborów. Wdrapuję się na skały. To w okolicy najpopularniejsze miejsce wspinaczkowe, stąd na szczycie spotykam sporo ludzi. Zresztą nie tylko wspinaczy. Są i wyglądający na spacerowiczów, choć nie bardzo wiem skąd mogliby tu przyjść. W pewnej chwili zauważam siedzącą na najwyższej skale... zakonnicę w pełnym habicie. Przyszła porozmawiać z szefem?


Góra Zborów

A może po prostu w spokoju oddać sie lekturze, bo w jej rękach widzę książkę. Miejsce wybrała przepiękne. Ze skał rozciąga się wspaniały widok, ale w habicie musi jej tu być naprawdę ciepło. Zostawiam plecak pod krzakami jałowca wśród pięknie kwitnących polnych bratków i przez kilkanaście minut chodzę po skałach wypatrując na horyzoncie znajomych miejsc. Udaje mi się zlokalizować tylko przecinkę stoku narciarskiego w Morsku. W górze coś zaczyna się dziać. Pojawiają się wysokie warstwowe chmury. Wróżą zmianę pogody. Oby nie deszcz, bo jeszcze kawałek drogi przede mną. Choć zdecydowanie zbliżam się do mety w Częstochowie, to jednak wolałbym dojść tam w suchym stanie.

Panorama z Góry Zborów
 


Na dziś mam jeszcze do przejścia około 3 km. Szlak wiedzie lasem, więc przyjemnym cieniem. Dochodzę do nasypu Centralnej Magistrali Kolejowej i przez chwilę idę wzdłuż niego. Aż do wiaduktu, który przeprowadza mnie na drugą stronę. Zastanawiam się, jak często jeżdżą tędy pociągi. Może udałoby się zrobić zdjęcie pędzącego z prędkością 160 km/h ekspresu? Zrzucam plecak i schodkami wchodzę na górę wiaduktu. Z obydwu stron cisza. Tylko drogą po drugiej stronie nasypu, w tej chwili dla mnie niewidoczną, z rzadka przejeżdża jakiś samochód. Postanawiam jednak zaczekać kilkanaście minut. I w końcu słyszę gdzieś w oddali sygnał pociągu. Po chwili przetacza się obok mnie skład Intercity. Określenie „przetacza” jednak nie daje pełnego obrazu. Faktycznie pociąg przelatuje koło mnie z dużą prędkością, a podmuch prawie porywa mi kapelusz. Udało mi się ustrzelić go aparatem więc jestem usatysfakcjonowany. Schodzę na dół i niespiesznie zbieram się do drogi. Jest kilkanaście minut po 16, więc spieszyć się nie muszę.

Jedzie pociąg z daleka...


Czas dopisał tragiczną historię do tej fotografii. W dniu 3 marca 2012 roku ta sama lokomotywa uległa katastrofie pod Szcekocinami i została całkowicie zniszczona, zderzając się czołowo z innym pociągiem. Zginęło 16 osób, 57 zostało rannych... To była jedna z najtragiczniejszych  katastrof w historii polskich kolei.
Powoli zbliżam się do miejsca, w którym planowałem nocleg. Oczyma duszy już widzę ten pięknie wijący się strumień z krystaliczną wodą, w której będę mógł spłukać trudy podróży. To źródło, z którego nabiorę ożywczej wody do picia i opodal sympatyczną, niewielka łąkę, na której rozbiję namiot... Moje rozczarowanie jest zatem ogromne, gdy dochodząc do zaznaczonej na mapie rzeki dostrzegam ledwie płynący ciek czy może raczej ściek, zarośnięty glonami i absolutnie nie nadający się do mycia, o piciu nawet nie wspominając.

Zamiast oazy - fatamorgana...
Chwilę idę w górę jego biegu mając nadzieję, że znajdę źródło, z którego dałoby się choć nabrać wody. Po kilkudziesięciu metrach to źródło znajduję. W zasadzie można byłoby próbować, choć mam tylko jedną litrową butelkę. Więc na kąpiel ciut mało. W dodatku nie ma tu miejsca w którym można byłoby się spokojnie umyć. Jestem zawiedziony, ale nie daję za wygraną. Chwilę chodzę po lesie i szukam miejsca na obozowisko. Nic z tego. Wszędzie jest nierówno, do tego jest tu skalisty wzgórek, więc czekałoby mnie spanie albo z głowa w górę albo w dół. Odpada. Po drugiej stronie „strumienia” widzę podmokłe łąki. Też się nie nadają na obóz. Przez chwilę analizuję mapę i postanawiam pójść kawałek w dół rzeki. Są tam zaznaczone inne źródła, może więc będę miał więcej szczęścia. Nie mogę iść wzdłuż rzeki bo drogę zamyka tam niedwuznaczna tabliczka z wizerunkiem psa i informacją o zakazie wstępu. Robię więc kilkuminutowe obejście i w końcu docieram w miejsce, które wydaje się być idealne. Jest rzeka, zdecydowanie szersza i niosąca o wiele więcej wody, jest kilka źródeł, jest i miejsce na rozbicie namiotu. Mało tego, jest nawet mały, drewniany mostek, który może być bardzo pomocny w niełatwym w polowych warunkach procesie mycia. Dookoła żywej duszy choć niedaleko, za drzewami przebiega droga piątej kolejności odśnieżania i raz na kilkanaście minut przejeżdża tamtędy samochód. Postanawiam najpierw się umyć. Woda jest zimna jak diabli, ale taka kąpiel przywraca chęć do życia. Nie odważam się co prawda zanurzyć, bo mógłbym tego nie przeżyć, ale z pomocą gąbki docieram w najodleglejsze rejony. Myję sobie nawet głowę, choć woda daje efekt imadła, taka jest zimna.

Tak wyglądają prawdziewe źródła
Świeży i umyty przygotowuję kolację. Korzystając z tego, że po „obiedzie” została mi połowa konserwy mięsnej, dodaję ją do makaronowej zupy Knora. Muszę przyznać, że wychodzi z tego całkiem smaczne żarełko. W tym czasie na wbitych w ziemię kijkach schnie ręcznik i wyprana przy okazji mycia koszulka. Nasyp CMK jest niedaleko, więc co jakiś czas słychać przejeżdżające pociągi. Zastanawiam się, jak będzie w nocy, ale zawsze w odwodzie pozostają stopery. Po kolacji mam jeszcze sporo czasu do zachodu, zwiedzam więc najbliższą okolicę. Oglądam kwitnące w rejonie źródeł kwiaty, w tym żółte kaczeńce czyli Knieć Błotną. Robię zdjęcia, bo miejsce to jest naprawdę fotogeniczne. Potem zastanawiam się nad wyborem miejsca na rozbicie namiotu. Ponieważ w bezpośredniej bliskości źródeł odnajduję ślady ognisk, a także innej, spożywczo-wyskokowej działalności przedstawicieli gatunku Homo Sapiens, decyduję się rozłożyć obóz nieco dalej od tego miejsca. Gdy zbieram swoje manatki zauważam kleszcza, który sprytnie wlazł mi już niemal do plecaka. Mam mętne przeczucie, że będzie jazda...

U żródeł Białki
Rozbijam namiot przy sosnowym młodniku. Staram się wytrzepać dokładnie wszystkie rzeczy przed włożeniem ich do wnętrza. Ośmionożni goście są niemile widziani. Szwendam się jeszcze jakiś czas po okolicy. Obserwuję zachód słońca. Zwiastuje zmianę pogody. Wysłuchuję prognoz przez radio w komórce. Nie jest za dobrze. Ma padać. Powinno się również znacznie ochłodzić. Z tym ostatnim akurat nie będę polemizował, ale deszcz jest mi absolutnie niepotrzebny.
Kładę się spać. Najpierw robię dokładny przegląd wnętrza namiotu. Eksmituję ze dwa kleszcze. Przepraszam, nie eksmituję. Eksterminuję. Nie mam współczucia dla tych stworzonek, a dodatkowo nic mi nie wiadomo by ich gatunek był w jakikolwiek sposób zagrożony wyginięciem. Przy okazji zwracam wolność kilku mrówkom, które miały coś do załatwienia w moim plecaku. Namiot jest już dokładnie zasunięty i, jak mi się wydaje, oczyszczony i zdezyksekowany. Wsuwam się do śpiwora, zasuwam dokładnie zamek i zaciągam kaptur.
Staram się zasnąć, ale zdaję sobie sprawę że to daremne. Po prostu jest za gorąco by tak spać. Do tego coś nagle zaczyna mnie łaskotać. Szybko rozpinam zamek, łapię latarkę... i odnajduję kolejnego kleszcza. Był wewnątrz śpiwora. Charakterystyczny trzask pod paznokciem obwieszcza koniec jego marnego żywota. Wątpliwe by dostał się wcześniej do schowanego w reklamówkę worka ze śpiworem. Musiałem więc wnieść go na sobie. Pięknie! Ciekawe ilu jeszcze mam nie zameldowanych lokatorów? Znowu się kładę, choć cały czas jestem czujny. Kolejny alarm. Tym razem na szczęście fałszywy. To tylko następna mrówka. Nie bez trudu udaje mi się ją nakłonić do powrotu do lasu. Po kilkudziesięciu minutach prób zaśnięcia, już niemal przez sen czuję, że coś ewidentnie szoruje mi po wierzchu lewej dłoni. Szybkim ruchem palcem prawej ręki przyciskam to miejsce i znowu sięgam po latarkę. Kolejny kleszcz... Ożesz wy w dziąsło szrpane! Chcecie wojny - będzie wojna! Kolejne zwłoki lądują poza namiotem, a ja postanawiam zrobić jeszcze raz dokładny przegląd wnętrza. Odnajduję, a jakże, jeszcze jednego wrednego pajęczaka, na którym zostaje wykonany natychmiastowy wyrok. Odnalezione przy okazji mrówki wracają do lasu. Wszystkie te działania defensywno-ofensywno-ratownicze kończą się dobrze po godzinie drugiej w nocy. Oczywiście do tego czasu nie zmrużyłem oka. No, może i zmrużyłem, ale o spaniu mowy być nie mogło. Dalej zresztą nie jest wcale łatwiej, bo świadomość, że może dalej nie jestem sam, wcale mi w zaśnięciu nie pomaga.
następny dzień...