Wstęp Boka Kotorska Góry Durmitor Wybrzeże i nie tylko Strona główna
dzień1 dzień2 dzień3 dzień4 dzień5 dzień6 dzień7 dzień8 dzień1 dzień20 dzień11 dzień12 cdn...


...poprzedni dzień
Dzień 7, 14 sierpnia 2011 r. mapa dnia

...czeka nas 4,5 km marszu...
AKAPITPo przebudzeniu spojrzenie w okno utwierdza nas w nadziei z dnia poprzedniego. Piękny błękit śmieje się do nas, zapraszając na wędrówkę. Szybko jemy śniadanie i przygotowujemy prowiant na drogę. Basia odwiedza babcię w kuchni na dole i pyta o możliwość zagotowania wody na kawę. Oczywiście nie ma z tym żadnego problemu, a rozmowa, choć prowadzona głównie na migi, jest okraszona sporą porcją uśmiechów. Wychodzimy z domu około ósmej. Naszym celem będzie dziś Savin Kuk, czyli góra świętego Sawy. Mówiąc szczerze, w głębi ducha zakładamy wjazd na niego wyciągiem krzesełkowym, ale tylko po to, żeby się nie przeforsować pierwszego dnia ;-) Zresztą i tak najpierw czeka nas 4,5 km marszu do dolnej stacji kolejki. Na miejscu meldujemy się około godziny 9. I tu na dzień dobry niespodzianka. Wyciąg niby czynny jest od 10, ale wszystko wokół wygląda na wymarłe. 7 € od osoby może nie jest i wygórowaną kwotą, ale czekać godzinę, żeby ja wydać to chyba przesada. Do tego jest niedziela, więc kto wie czy tak naprawdę wyciąg w ogóle ruszy. Po krótkim namyśle, aby nie tracić czasu postanawiamy iść pieszo. Na początku czeka nas niełatwe zadanie. Odnalezienie szlaku lub choćby tylko ścieżki, którą pójdziemy. Nie jest to proste z co najmniej kilku powodów. Po pierwsze nasza mapa nie należy do najdokładniejszych, po drugie ścieżek ci tu dostatek w każdym kierunku, choć wszystkie są takie jakieś nieoczywiste, a w końcu po trzecie w ogóle nie mamy pojęcia którędy ten szlak może przebiegać. Postanawiamy iść na azymut, którym staje się niewidoczna stąd pośrednia stacja wyciągu. Sam wyciąg niestety wspina się zbyt stromo, by iść jego śladem. Trawersujemy więc zbocze do momentu, w którym natrafiamy na główniejszą ścieżkę. Po chwili zauważamy znane nam już oznakowanie szlaku. Jednak tutejsze znaki są zdecydowanie mocniej wyeksploatowane. Na szczęście ścieżka jest wyraźna i nie daje wątpliwości gdzie iść. Wspinamy się nią po kamienistych serpentynach. Nie idzie się łatwo, bo kamienie usuwają się z pod nóg, ale z każdym krokiem jesteśmy wyżej.
AKAPITA wyciąg stoi...
AKAPITStok jest wyeksponowany na południowo-wschodnią stronę więc co chwila przystajemy by posilić się rosnącymi tuż przy szlaku pięknymi, dojrzałymi malinami. Nigdzie do tej pory nie spotkałem malin na wysokości niemal 1800 m npm. Z tyłu za nami, na południu, rozciąga się przykryty mgiełką płaskowyż, przed nami bieleją skalne wapienne urwiska i poprzecinane piargami zielone łąki. Kwadrans po 10 osiągamy pośrednią stację.

...ścieżka jest wyraźna...

...na wysokości niemal 1800 m...

A wyciąg stoi...

...osiągamy pośrednią stację
AKAPITA wyciąg stoi...
AKAPITWspinamy się teraz nieco łagodniej w kierunku widocznej przed nami przełęczy. Na szlaku jesteśmy prawie sami. Od czasu do czasu gdzieś w oddali miga nam samotny turysta, który wcześniej nas wyprzedził.
AKAPITTuż przed 11 wyciąg w końcu rusza...
AKAPITPo pewnym czasie widzimy pierwsze wjeżdżające nim osoby. My jednak jesteśmy już przy górnej stacji. Byliśmy lepsi. Dochodzimy do źródełka. To Savina Voda. Źródło, które według legendy powstało właśnie za sprawą św. Sawy. W drewnianym korytku leży mnóstwo monet. Dostrzegam tu również polską złotówkę. Nabieramy wody, gdy tymczasem wyciąg dowozi coraz to nowych amatorów wysokogórskich pejzaży. Nie lubimy ciasnoty, więc szybko się zbieramy i idziemy dalej. Do szczytu zostało nam jeszcze kilkanaście minut.

...kamienie usuwają się...

...w kierunku widocznej przed nami przełęczy...



...wyciąg w końcu rusza...

Dostrzegam tu również polską złotówkę

...wyciąg dowozi coraz to nowych...
AKAPITTymczasem dochodzimy do przełęczy, z której rozciąga się zapierający dech w piersiach widok na dolinę Velika Kalica i leżące dalej szczyty Durmitoru. Na dnie doliny zauważam mały czerwony punkcik. Przez lornetkę sprawdzam, że jest to chyba coś w rodzaju turystycznego czy raczej alpinistycznego schronu. Dolina kusi, choć zejście do niej wydaje się z tego miejsca nieosiągalne. Dzieli nas kilkusetmetrowa, pionowa skalna ściana. Póki co podejmujemy atak szczytowy. W -międzyczasie pogoda się 

Wbrew pozorom to zdjęcie wcale nie jest do góry nogami

Na pierwszym planie w środku Južni Vrh (2285 m) i Meded po prawej (2223 m), najwyższy na horyzoncie Bobotow Kuk (2522 m)
psuje i niebo zasnuwa się chmurami. Czyżby aura miała zamiar pokrzyżować nam plany? Kilka minut później z wierzchołka Savin Kuka obserwujemy Žabljak, leżące obok miasta Czarne Jezioro, szczyty Durmitoru, w tym najwyższy z nich Bobotov Kuk (2522 m) i majaczące w oddali ściany kanionu rzeki Tary.

...podejmujemy atak szczytowy...

Na pierwszym planie Meded, nad nim Crvena Greda (2164 m)

Žabljak i Crno Jezero
AKAPITZjadamy część prowiantu i zastanawiamy się co robić dalej. Jest wcześnie. Zdecydowanie za wcześnie, żeby wracać. Poza tym powrót tą samą trasą nie leży w mojej naturze. Z mapy wynika, że do doliny Velka Kalica powinien prowadzić szlak. No, może nie tyle szlak co ścieżka, ale w każdym razie jest ona zaznaczona na mapie. Teraz trzeba ją tylko odnaleźć. Mamy już niejakie doświadczenie w tej materii, więc chwilowo Basia zostaje na szczycie, a ja schodzę stromizną nieco w dół, szukając właściwej drogi. Odnajduję ją po kilku minutach. To znaczy mam nadzieję, że to właśnie ona. Ścieżka jest koszmarnie stroma. Prowadzi wąskim żlebem pod kątem, który oceniam na 45 stopni. Na pewno trochę przesadzam, ale ona jest naprawdę stroma. Szybko taksuję ją wzrokiem, oceniam i mam poważne wątpliwości czy damy radę. Do tego widoczny jest tylko fragment zejścia. Jak jest dalej? Niemniej jednak ktoś tędy czasem schodzi, bo ścieżka jest wyraźna. Wracam do Basi i przedstawiam sytuację. Jeżeli ona oceni, że da radę – pójdziemy, jeżeli nie – zrezygnujemy. Basia po kilku minutach wraca z pewną miną. Próbujemy!

...wraca z pewną miną...

Tu byliśmy. Basia, Łukasz - 2011

prowadzi wąskim żlebem...
AKAPITZanim jednak zaczniemy, spotykamy parę Francuzów. Też mają zamiar tędy zejść, ale mają wątpliwości podobnie jak my. Dziewczyna pyta skąd jesteśmy. Gdy odpowiadam, że z Polski, uśmiecha się szeroko i mówi głośno z francuskim akcentem
AKAPIT– Zajebissie!
AKAPITTiaaa...  Jak to jest, że wszystkim nacjom najbardziej w pamięć zapadają obcojęzyczne słowa o lekko lub nielekko wulgarnym zabarwieniu?
AKAPITRuszamy pierwsi. Francuzi za nami. O ile nasz pozycja gwarantuje, że nie będą nas blokować, to jednak pewien niepokój budzi to, że co chwila słyszymy z góry ich ostrzegawcze okrzyki i stukot osuwających, a raczej staczających się kamieni. Jest to mocno stresujące, bo kamienie szybko nabierają rozpędu i nie trzeba wiele, by znaleźć się na ich drodze. A tego za wszelką cenę pragnęlibyśmy uniknąć. Schodzimy przyklejeni do skalnej ściany ograniczającej żleb. Choć właściwszym określeniem byłoby zsuwamy się, lub zczołgujemy. Idzie nam to powoli, bo sami też musimy uważać, by nie spuścić kamiennej lawiny. Na odwrót jest już za późno. Jest tutaj tak stromo, że nie wyobrażam sobie powrotu do góry. I jeszcze te kamienie osuwające się spod nóg.


Schodzimy przyklejeni do skalnej ściany...

...zsuwamy się...
AKAPITMusimy zatem przeć do przodu, a raczej w dół. Zaczynam żałować, że nie mam górskich butów. Niskie obuwie w górach jest dobre, ale nie w takich okolicznościach. Samokrytycznie stwierdzam, że zejście tym żlebem było podręcznikowym przykładem klinicznych niedoborów rozsądku. Ale na samokrytykę jest jakby za późno, a w każdym razie w tej chwili nie przyniesie ona niczego konstruktywnego prócz być może nauki na przyszłość. Skupiam się zatem na schodzeniu. Z góry co chwila słyszymy ostrzegawcze okrzyki Francuzów, po których następuje krótsza lub dłuższa seria rolling stonesów. Na szczęście przechodzą bokiem. Basia zmienia technikę. Siada pupą na ziemi i zsuwa się powoli. Dystans od Francuzów powiększa się. W końcu nikną nam za skałami. Gdzieś w dolinie także słyszymy głosy, ale odległość jest za duża i nie widzimy nikogo. Zresztą akustyka tego miejsca jest taka, że równie dobrze dźwięk może dochodzić ze szczytu za naszymi plecami. Po najdłuższych w naszym życiu 40 minutach dochodzimy do końca żlebu. Ale to jeszcze nie koniec przygód. Teraz czeka nas trawersowanie kamiennego piargu w poszukiwaniu ścieżki, którą będzie można dojść do końca doliny. Ścieżkę tę widziałem z przełęczy pod Savin Kukiem, ale wydawała mi się dużo wyżej niż teraz się znajdujemy.

Dystans powiększa się...

...trawersowanie...

...kamiennego piargu...
AKAPITPonieważ podchodzenie po skalnym rumoszu mija się celem, idziemy po prostu w kierunku widocznego już schronu z nadzieją napotkania ścieżki. Wcale nie idzie się łatwo. Kamienie co rusz usuwają się nam spod nóg, momentami zapadamy się w nich jak w świeżym śniegu. Trzeba naprawdę uważać na każdy krok. Hmmm... Pozostaje mieć nadzieję, że nie uruchomimy jakiejś kamiennej lawiny albo że komuś na górze nie wpadnie do głowy sprawdzanie głębokości doliny za pomocą rzuconego głazika. A głosy z góry słyszymy dość liczne...

...idziemy po prostu w kierunku...

...widocznego już schronu...
AKAPITCzerwony schron był jak się wydawało na wyciągnięcie ręki, a jednak dojście do niego zajmuje nam jeszcze prawie półtorej godziny. Widzianej z góry ścieżki nie odnajdujemy. Przy schronie robimy odpoczynek i uzupełniamy zapasy energii. Ciekawość ciągnie nas do wnętrza. Jest otwarty. Wygląda jak klasyczny schron alpinistyczny. W środku jest miejsce do spania dla kilkunastu osób. Wśród naklejek na drzwiach dostrzegamy polskie litery. Akademicki Klub Turystyczny Watra z Gliwic. Nasi tu byli!

...dojście do niego zajmuje nam jeszcze prawie półtorej godziny

Wśród naklejek na drzwiach...

...dla kilkunastu osób...

Alpinistka ;-)


...usłane ogromnymi, wapiennymi głazami...

Trawersowaliśmy cały ten piarg
AKAPITDno doliny jest w tym miejscu usłane ogromnymi, wapiennymi głazami, których „świeży” wygląd wskazuje, iż są systematycznie przesuwane w dół przez wielkie masy zalegającego tu zimą śniegu. Zresztą całkiem spore jego połacie widzimy i teraz w ogromnym kotle na końcu doliny. Tymczasem najwyższa pora schodzić. Tym bardziej, że niebo robi się coraz ciemniejsze i wyraźnie szykuje się do zgotowania nam prysznica. Z perspektywy szlaku widącego do wylotu doliny schron w porównaniu z majestatycznymi ścianami wygląda jak czerwony łepek szpilki. Trudno go zauważyć.


...jak czerwony łepek szpilki
AKAPITTeraz idziemy wąską ścieżką trawersując przeciwległe zbocze doliny, ale nie narzekamy. Po pierwsze jest oznakowana, a po drugie po dzisiejszym zejściu żlebem nie ma już dla nas złych dróg. Tym bardziej, że dopiero teraz, znajdując się na przeciwstoku, możemy w pełni dostrzec jej trudność. Tiaaa... Mieliśmy chyba naprawdę pomroczność jasną, decydując się na schodzenie tą stromizną. W każdym razie z naszej perspektywy wygląda ona ekstremalnie. Jak się zresztą później okaże nie tylko z naszej. W opisie zejścia, który jakiś czas potem znajdziemy na odwrotnej stronie mapy jest wyraźnie napisane: extremaly dangerous...

Ząb po lewej to Savin Kuk, z jego lewej strony jest żleb, którym zeszliśmy.
Cała szerokość piargu była na deser...

...idziemy wąską ścieżką trawersując przeciwległe zbocze doliny...

Trza nie mieć tu!

...extremaly dangerous...
AKAPITWyjście z doliny zajmuje nam około 2 godzin. Gdy jesteśmy już nad Czarnym Jeziorem, a więc prawie w Žabljaku, deszcz, który do tej pory lekko nas straszył i poganiał pojedynczymi kroplami, zaczyna padać mocniej. Wygląda na to, że będziemy się musieli przyzwyczaić do popołudniowych pryszniców.



następny dzień...