Wstępu ciąg dalszy strona główna
dzień1 dzień2 dzień3




Dzień 1,
piątek, 3 czerwca 2017 r.
mapa

AKAPITCzerwiec zbliżał się wielkimi krokami. Maj spędziłem dość aktywnie. Najpierw fotografując składy na Przełęczy Sieniawskiej, potem włócząc się (włóczykjijąc raczej) przez tydzień po zagłębiu brunatnowęglowym, gdzie nie bez sukcesów polowałem na “krokodyle”* oraz na magistrali węglowej, gdzie tym razem bezskutecznie usiłowałem zestrzelić ”bombowca”* Lotosu. Gdzieś po drodze było kilka mniejszych lub większych kolejowych wypadów, koncert grupy Deep Purple w Łodzi i górski weekend spędzony z Basią na polu biwakowym Trusiówka w dolinie Kamienicy w Gorcach.
A czerwiec zbliżał się wielkimi krokami.
AKAPITGdzieś z tyłu głowy kołatała się myśl, że trzeba by przysiąść fałdów i popracować nad aktualizacją strony. Z wyjazdów przywiozłem całą masę zdjęć, które wymagały obróbki i  umieszczenia  w  galerii.  Do  napisania  pozostawało  także  kilka  krótkich  relacji z wcześniejszych jednodniowych wypadów.
AKAPITI tylko ten czerwiec zbliżał się wielkimi krokami. A skoro czerwiec, to i Dzień Dziecka. Nie, nie, to jeszcze nie zdziecinnienie starcze i infantylna radość z nadchodzącego święta. To świadomość, że z tej okazji Basia będzie miała jeszcze więcej zajęć, które zabiorą mi ją nawet w weekendy. Ponieważ z walki z wiatrakami wyleczyłem się już jakiś czas temu, wiem, że jedyne co mogę w tej sytuacji zrobić, to zorganizować sobie czas indywidualnie. Jak? Najlepiej poza domem. Najlepiej w podróży. A że podróże najprzyjemniej odbywa się koleją...
AKAPITKrótko mówiąc, postanowiłem wzorem roku ubiegłego wybrać się na kolejowy maraton, tym samym zawiązując nową świecka tradycję kolejowych maratonów. Jednocześnie wyprawa ta otrzymała nieco a priori miano Drugiego Kolejowego Maratonu. Wyprawa zeszłoroczna dostała natomiast post factum miano Maratonu Pierwszego. Zastanawiając się nad ogólnie pojętym celem, doszedłem do wniosku, że będzie mi trudno pobić ówczesny rekord ilości przejechanych w ciągu weekendu kilometrów. Dysponując niewiele różniącym się rozkładem połączeń, musiałbym zapewne powtórzyć tę samą trasę, próbując co najwyżej jeszcze bardziej ją wyśrubować. Czy miałoby to sens? Wątpliwe. A zatem? A zatem przejedziemy się, ja realnie, ty Czytelniku wirtualnie, najdłuższą bezpośrednią relacją obsługiwaną przez polską kolej. Jest nią trasa z Zamościa do Świnoujścia prowadząca przez Rzeszów, Kraków, Wrocław, Poznań i Szczecin. Trasa rozciągnięta na 1170 km kolejowych szyn, które pociąg powinien pokonać w ciągu około 16 godzin. Oczywiście jest to wariant optymistyczny, zakładający punktualność tegoż pociągu. Biorąc zaś pod uwagę, że obsługujący ją IC* Matejko słynie z niepunktualności, podróż może być pełna niespodzianek. A zatem w drogę!

* * *

AKAPITSłonko mile przyświeca, wieje lekki wiaterek, temperatura jest umiarkowana, a plecak nie ciąży nadmiernie. Spacer na przystanek Kraków Młynówka w takich warunkach to właściwie przyjemność. W jednej z kieszeni plecaka głęboko schowany tkwi Bilet Weekendowy* PKP IC. Jest dopiero piątkowy poranek, a zatem póki co nie będzie mi potrzebny. Do Zamościa, punktu startowego tej wyprawy, dostanę się z pomocą Przewozów Regionalnych* (nazwa Polregio u mnie się jakoś nie przyjęła :-p). Dlaczego tak? Alternatywą byłaby jazda tym samym IC Matejko, którym będę odbywał właściwą część podróży. Jednak po pierwsze rusza on z Krakowa sporo przed rozpoczęciem obowiązywania Biletu Weekendowego, a do Zamościa dociera dopiero około 23:30, a po drugie siłą rzeczy jedzie dokładnie tą samą trasą. PeeRy zaś zawiozą mnie trasą choć trochę odmienną, a nawet rzec można okrężną, ale za to na miejscu będę już późnym popołudniem. No dobra, powiedzmy wczesnym wieczorem.
AKAPITDziś mogłem się normalnie wyspać. Na przystanku Młynówka ostatni  spóźnialscy  spieszą  na  godzinę  9  do  pracy.  Konduktor w Impulsie* Kolei Małopolskich nie wydaje się specjalnie zdziwiony, widząc mój bilet, choć zapewne nieczęsto zdarza mu się odprawiać pasażerów jadących akurat do Zamościa. Dziesięć minut później zatrzymujemy się przy peronie nr 1 krakowskiego dworca. Przy jego drugiej krawędzi czeka już brat bliźniak gotów do odjazdu do Tarnowa. Jest niemal pusty. To zrozumiałe. O tej porze pasażerowie spieszą raczej do Krakowa niż w kierunku odwrotnym. Wsiadam zatem i mam całkowicie wolną rękę w wyborze miejsca do siedzenia. Ruszamy planowo. Gdy tylko opuszczamy miejską zabudowę, za oknem pojawiają się kwitnące łąki. Wiosna, choć zjawiła się w tym roku mocno spóźniona, stara się teraz nadrobić wszelkie zaległości i raczy nas pełną gamą odcieni zieleni okraszonych całą paletą innych barw. Przy torach bieli się, nieco oksymoronicznie, czarny bez, żółci ognicha i czerwienią pojedyncze polne maki.  Przyroda zdecydowanie obudzona do
życia, wystawia się do słońca, które króluje dziś na błękitnym niebie. Niestety niedawno wyremontowana linia do Tarnowa obarczona jest dość poważnym mankamentem. Mankamentem, który dotyka niestety sporą i cały czas rosnącą liczbę kilometrów remontowanych linii. Mankamentem narzuconym przez unijną bezduszną i bezrefleksyjną biurokrację.  Dźwiękochłonnymi  ekranami,  które  poustawiano  nawet  w  szczerym  polu, w miejscach, gdzie odległość do najbliższych zabudowań wynosi kilkaset metrów. Ekranami, które nierzadko mają po 5 metrów wysokości, jakby miały wytłumić również wyimaginowany hałas ślizgającego się po przewodzie trakcyjnym pantografu. Ekranami, które zwłaszcza po dokładnym wyspreyowaniu przez pseudograficiarzy stanową bardzo wątpliwej urody element krajobrazu. Bez tych graficznych “ozdób” jest zresztą podobnie. Ekranami, które dla pasażera stanowią ponadto absolutnie nieprzekraczalną barierę w podziwianiu widoków za oknem. W czasie swoich podróży zaobserwowałem również kilka miejsc, gdzie zasłaniając kompletnie widoczność,  stanowią  poważne  zagrożenie  dla  kierowców  dojeżdżających  do

...dość poważnym mankamentem...

...biegnącą równolegle autostradę...
przejazdów kolejowych. Ekrany te stawia się, kierując się nie zasadami logiki i zdrowego rozsądku, ale ślepym zaufaniem do przepisów wydanych przez tych samych urzędników, którzy dla partykularnych interesów marchewkę doraźnie określili owocem, a ślimaka rybą. Podobnie jak tutaj, będzie na linii katowickiej. W Rząsce i w rejonie przystanku Kraków Mydlniki Wapiennik, gdzie tory biegną w ok. 10-metrowym wykopie stanowiącym doskonałą naturalną barierę dźwiękochłonną, także przygotowywane są fundamenty pod ekrany. Kto za to zapłaci? To pytanie pozostawię bez dość oczywistej odpowiedzi. Chciałbym jednak wiedzieć, kto na tym zarabia i ilu włodarzy  naszego  pięknego  kraju,  tych  obecnych  i  tych wcześniejszych, ma udziały w spółkach zajmujących się wytwarzaniem komponentów do ich budowy. Za oknem na zmianę z ekranami obserwuję lasy Puszczy Niepołomickiej, a później biegnącą chwilami równolegle do linii kolejowej autostradę A4. Ona także często kryje się za podobnej urody konstrukcjami.
AKAPITNa tarnowskim dworcu w dalszym ciągu trwa remont, choć właściwie wchodzi już chyba powoli w fazę wykończeniową. Tu niestety żegnam się z Impulsem, a witam z kiblem*. Na nieszczęście jest to wersja zmodernizowana i wyposażona w twarde siedzenia. No cóż, nie co dzień jest niedziela.
AKAPITW Woli Rzędzińskiej, pierwszej stacji za Tarnowem, mamy dłuższy postój. Przepuszczamy jadący w tym samym kierunku pociąg IC Wyspiański. Na szczęście z rozkładu wynika, że postój jest planowy. Choć zupełnie nie rozumiem, dlaczego pociąg po prostu nie wyjechał z Tarnowa o tych kilka minut później. W Sędziszowie Małopolskim rozwiązuje się zagadka urywającego się w powietrzu wiaduktu nad torami, nad sensem istnienia którego zastanawiałem się w styczniu podczas podróży do Przemyśla. Teraz ma już dobudowaną skarpę, po której jezdnia bardzo ostrym ślimakiem zawraca pod kolejowy przystanek, gdzie budowana jest właśnie nowa droga. Wiadukt ma zastąpić przejazd kolejowo-drogowy i wyeliminować związane z tym niebezpieczeństwa. Obawiam się jednak, że po deszczu lub zimą przy tak ostrym, schodzącym w dół łuku będzie dla kierowców jeszcze gorszą pułapką.
AKAPITMijamy przystanek o bardzo optymistycznie brzmiącej nazwie Będziemyśl, a mniej więcej pół godziny później wjeżdżamy na stację w Rzeszowie. Tu mam 40 minut na doprowiantowanie się kilkoma drożdżówkami i strzelenie sobie selfika telefonem na tle dworca. Roześlę go zaraz do siedzących w pracy znajomych biedaków.
AKAPITNa stacji panuje spory ruch. Właściwie można śmiało powiedzieć, że tory są zapełnione pociągami. No dobra, może trochę przesadzam.


stacja Rzeszów Główny
AKAPITPo prawdzie to stoi tu tylko TLK* Staszic do Bydgoszczy, kibel, którym dopiero co przyjechałem, a na peron trzeci wtacza się właśnie biało-zielono-niebieski Impuls, odjeżdżający za jakiś czas do Przemyśla. Reszta oczekuje na torach postojowych. Wkrótce podjeżdża i mój skład. To dwuczłonowy spalinowy zespół trakcyjny SA134, który zawiezie mnie do Lublina. Czy wspominałem, że jadę nieco okrężną trasą? No właśnie. Co jednak począć, gdy jest to jedyna możliwość dostania się do Zamościa koleją poza IC Matejko? Ku mojemu zdziwieniu na pociąg czeka już kilkanaście osób, choć do jego odjazdu pozostało jeszcze pół godziny. Dobrze, że nie wypuściłem się nigdzie dalej w miasto. Dzięki temu mam swobodę wyboru miejsca przy oknie i po nienasłonecznionej stronie. Przez kolejnych 30 minut skład wypełnia się niemal całkowicie. No cóż, jest piątek. Mimo stosunkowo wczesnej godziny “słoiki” wracają do domów.
AKAPITRuszamy zgodnie z rozkładem. Ostrym łukiem w prawo opuszczamy rzeszowską stację, a po chwili żegnamy się z odbijającą na zachód w kierunku Tarnowa linią nr 91. Sami podążamy niezelektryfikowaną linią nr 71 w kierunku północnym wzdłuż drogi krajowej nr 9. Z drogą pod pachą będziemy podróżować dłuższy czas, ścigając się z jadącymi nią samochodami. Mijamy łąki i pola z wysokim już zbożem, od czasu do czasu przejeżdżamy przez niewielkie zagajniki. Chwilami linia prowadzona jest dość krętą trasą, co przy braku słupów trakcyjnych czyni ją niezwykle malowniczą.
AKAPITTuż przed Nową Dębą przecinamy Linię Hutniczą Szerokotorową*. Mniej więcej rok temu spędziłem w tym miejscu trochę czasu na fotograficzno-filmowym plenerze. Jak okiem sięgnąć, wszędzie rozciąga się płaski krajobraz Kotliny Sandomierskiej. To tutaj ulokowały się między innymi złoża siarki. Choć Polska od dawna nie jest już światowym potentatem w wydobyciu tego surowca, to po wcześniejszych latach świetności pozostały pewne pamiątki. Przejeżdżamy właśnie przez Chmielów, gdzie znajdowała się odkrywkowa kopalnia, obecnie zalana zbiornikiem wodnym Jezioro Tarnobrzeskie. Kilka kilometrów na wschód położona była inna kopalnia – Jeziórko – obecnie również nieistniejąca. Pozostałościami po nich są osadnik z toksycznymi pokopalnianymi odpadami i zdemontowana linia kolejowa łącząca te obiekty. Po linii tej zostały widoczne do tej pory fragmenty częściowo rozebranych nasypów oraz betonowe konstrukcje wiaduktów. Jedną z nich mijamy dość blisko. W szczerym polu wygląda nieco abstrakcyjnie.

Regio RESOVIA do Lublina

...skład wypełnia się...

...betonowe konstrukcje wiaduktów...
AKAPITW Tarnobrzegu  sporo  pasażerów  wysiada,  ale  pociąg  nie  pustoszeje.  Dopiero w Stalowej Woli robi się luźniej. Ponieważ skład zmienia tu kierunek, ja zmieniam miejsce, by znów siedzieć po zacienionej stronie. Siadam obok toalety. Prócz własnego pełnowymiarowego siedzenia mam do dyspozycji małe, rozkładane, na którym mogę wyciągnąć nogi. Moja radość nie trwa jednak długo. Gdy tylko ruszamy, okazuje się, że nasz pociąg ma niezwykle innowacyjny bezwładnościowy system otwierania i zamykania drzwi do wyżej wspomnianego przybytku. Gdy pociąg hamuje, drzwi się odsuwają, gdy przyspiesza, zamykają. Po kilkunastu minutach daję za wygraną, bo okresowy widok muszli klozetowej połączony z wydobywającymi się z pomieszczenia zapachami to jednak nie jest to, co tygrysy lubią najbardziej. Po raz kolejny się przesiadam. Toaletowa woń co prawda znikła, ale zauważam, że klimatyzacja wyraźnie zaciąga do wnętrza zapach spalin. To niestety dość częste zjawisko w pociągach napędzanych silnikiem Diesla.
AKAPITWidoki z oknem są nieco monotonne, choć całkiem sympatyczne. Po drodze sporo jest piaszczystych lasów. Przecinamy ich spory kompleks – Lasy Janowskie – będący częścią większego kompleksu – Puszczy Solskiej. Po roztańczonych koronach drzew widać, że wiatr jest dziś wyjątkowo pracowity.


Piaszczyste Lasy Janowskie

lubelski dworzec kolejowy
AKAPITO wyznaczonej rozkładem jazdy godzinie pociąg wtacza się majeststycznie na lubelską stację. 20 minut musi mi teraz wystarczyć na zrobienie kolejnego selfika pod tablicą z nazwą miejscowości i zlokalizowanie właściwego peronu, z którego odjedzie mój kolejny pociąg. Czasu wystarcza również na szybkie zwiedzenie dworcowego budynku. Odnowiony, z zewnątrz prezentuje się bardzo ładnie. Jego architektura jest dość charakterystyczna dla dworcowych budynków z terenów Kongresówki. To szeroka i przysadzista, ale niezbyt wysoka bryła z nieco podwyższoną, zdobioną częścią centralną i niższymi, skromniejszymi skrzydłami. Budynek został ukończony w roku 1877 w ramach budowy tzw. Kolei Nadwiślańskiej łączącej Mławę, która była w tamtym czasie miastem nadgranicznym, przez Warszawę, Lublin i Chełm z Kowlem na terenie dzisiejszej Ukrainy. W tym samym roku liną pojechały pierwsze pociągi. Lublin był wówczas ważnym węzłem komunikacyjnym.
AKAPITDziś niestety jego znaczenie nieco spadło, a prace remontowe prowadzone aktualnie na “warszawskiej” linii kolejowej nr 7, zwanej niegdyś Koleją Nadwiślańską na dłuższy czas odcięły go kolejowo od centralnej Polski, skazując pasażerów bądź to na długie i uciążliwe objazdy przez Lubartów, Radzyń Podlaski i Siedlce, bądź na przesiadkę do autobusów czy samochodów.
AKAPITWnętrze dworca na pierwszy rzut oka też nie pozostawia wiele do życzenia, choć przyznaję, na dokładniejsze jego oględziny brak mi czasu. Co jednak zauważam niemal natychmiast, to kilometrowej długości kolejkę przed jedynym czynnym okienkiem kasowym. Ten problem jest chyba nierozwiązywalny, jak brak papieru toaletowego w czasach PRL-u. O ile jednak lekiem na tę ostatnią kwestię okazała się zmiana ustroju, o tyle na wieczny niedowład kolejowych okienek kasowych będziemy chyba narzekać do końca świata i o dwa dni dłużej. Na gruntowny remont czekają jeszcze stacyjne perony. W Lublinie byłem rok temu podczas Pierwszego Maratonu, ale zaaferowany fotografowaniem “gamonia”* nie miałem czasu i okazji przyjrzeć się tutejszemu dworcowi.
AKAPITRazem ze mną na peronie na wjazd pociągu do Zamościa oczekuje spora grupa podróżnych. Udaje mi się zająć dobrą pozycję startową i dzięki temu znajduję wolne miejsce przy oknie. Jednak czujność mnie opuszcza i gubię kierunek. Okazuje się, że nasz pociąg rusza w przeciwną stronę, niż mi się wydawało. A to oznacza, że właśnie siedzę tyłem do kierunku jazdy ze słońcem świecącym prościutko w oczy. Shit happens, czyli w wolnym tłumaczeniu – życie... Na zmianę miejsca szans nie mam żadnych, bo pociąg jest zapełniony w 100% z naddatkiem. W dodatku w Świdniku wsiada kilkunastoosobowa grupa dzieci. Wybierają się na harcerską, a raczej zuchową wycieczkę. Na szczęście wyekwipowany w ogromne plecaki i oznakowany pomarańczowymi chustami zastęp “Tygrysków” okazuje się bardzo zdyscyplinowany. Wysiadają w Jaszczowie. Na jednej z następnych stacji na bocznym torze stoją wagony wyładowane węglowym miałem. Jest ich dużo. Nie mam raczej wątpliwości. Ten węgiel nie przyjechał tu ze Śląska. On przyjechał zza wschodniej granicy. To między innymi dzięki jego “wspaniałym” właściwościom energetycznym i cennym domieszkom związków siarki zimą mamy takie, a nie inne powietrze. Zastanawia mnie jeszcze jedno. Dlaczego jedziemy spalinowym zespołem, gdy nad nami wisi trakcja elektryczna. Zagadka ta rozwiązuje się dopiero w Rejowcu, gdzie ku mojemu zadowoleniu pociąg zmienia czoło i jedzie w odwrotnym kierunku. Gdy tylko opuszczamy stację torem w kierunku Zamościa, trakcja elektryczna się kończy.

przystanek Zamość Starówka
AKAPITPo nieco ponad godzinie bez przeszkód dojeżdżamy do celu mojej dzisiejszej podróży. Wysiadam na przystanku Zamość Starówka. Jest stąd zdecydowanie bliżej do centrum niż z głównego dworca.
AKAPITZamość prawa miejskie uzyskał w 1580 r., na mocy przywileju lokacyjnego wystawionego przez kanclerza i hetmana wielkiego koronnego Jana Zamoyskiego. W 1589 r. miasto zostało stolicą założonej przez jego właściciela Ordynacji Zamojskiej.
AKAPITWiek XVII był okresem największego i najszybszego rozwoju miasta. Osiedlała się tu nie tylko ludność polska, ale również wielu innych narodowości. Miasto musiało się jednak zmagać z licznymi najazdami, m.in. Kozaków pod dowództwem Bohdana Chmielnickiego w 1648 r. oraz podczas potopu w 1656 r. przez wojska szwedzkie, którym podobnie jak Kozakom nie udało się zdobyć miasta. Dopiero podczas wielkiej wojny północnej Zamość został zajęty przez wojska szwedzkie i saskie.

AKAPITW połowie XVIII w. przeprowadzono reformę założonej już w 1594 r. Akademii Zamojskiej (wykładał na niej m.in. Stanisław Staszic), ale po zajęciu miasta przez Austriaków w wyniku I rozbioru (1772 r.) została zamknięta (1784 r.).
AKAPITW 1809 r. Zamość przyłączono do Księstwa Warszawskiego, a po kongresie wiedeńskim do Królestwa Polskiego, uzależnionego od Rosji. W 1821 r. rząd ówczesnego królestwa odkupił miasto i zmodernizował zamojską twierdzę. Dokonano wówczas przebudowy wielu budynków, przez co utraciły one w dużym stopniu swój pierwotny wygląd i styl. Zmodernizowana Twierdza Zamość  odegrała  dużą  rolę w trakcie powstania listopadowego i skapitulowała jako ostatni polski punkt oporu. Po stwierdzeniu nieprzydatności twierdz z dziełami obronnymi, w 1866 r. skasowano twierdzę zamojską, co dało początek przestrzennemu rozwojowi miasta.
W okresie I wojny światowej do Zamościa doprowadzono linię kolejową (1916 r.). Po odzyskaniu niepodległości Polski, w 1918 r. doszło tu do komunistycznej rewolty stłumionej przez oddziały wojskowe pod dowództwem majora Lisa-Kuli, a dwa lata później miasto okrążyła sowiecka armia, której ataki również zostały zatrzymane.
AKAPITDwudziestolecie  międzywojenne   to   okres   rozwoju   miasta,  poszerzano  jego  granice,  powstawało  wiele  nowych  instytucji i ośrodków, szczególnie związanych z życiem kulturalnym i oświatowym. W Zamościu stacjonował 9 Pułk Piechoty Legionów, z którego utworzeniem związana była wizyta w 1922 r. marszałka Józefa Piłsudskiego. Dowódcą 9 Pułku Piechoty Legionów od 1937 r. był gen. Stanisław Sosabowski znany z czasów II wojny światowej z bitwy o Arnhem z udziałem 1 Samodzielnej Brygady Spadochronowej.
AKAPITWe wrześniu 1939 r. do Zamościa wtargnęli Niemcy, na krótko także wojska radzieckie. Podczas II wojny światowej na Rotundzie utworzono obóz zagłady, gdzie zginęło ponad 8 tysięcy ludzi, oraz obozy jeńców radzieckich i obóz tymczasowy dla wysiedlonych mieszkańców Zamojszczyzny (w tym dla licznych dzieci Zamojszczyzny). W czasie okupacji niemieckiej na Zamojszczyźnie miała miejsce masowa akcja wysiedleńcza prowadzona przez Niemców, dążących do stworzenia tu niemieckiego osadnictwa jako przyczółka do germanizacji Wschodu, dlatego okolice Zamościa były terenem wielu walk partyzantów AK, GL/AL BCh (powstanie zamojskie). Zamość został zdobyty przez wojska radzieckie i przez współdziałających z nimi żołnierzy Armii Krajowej w lipcu 1944 r.
AKAPITPo wojnie nastąpił dynamiczny rozwój miasta, w latach 1975–1998 Zamość był stolicą województwa zamojskiego, a od 1999 r. ponownie stał się miastem powiatowym w województwie lubelskim.

[źródło: Wikipedia]
AKAPITPrzechodząc przez pozostałości umocnień twierdzy, wchodzę na Stare Miasto. Jak to zwykle w tego typu miastach bywa, rynek jest zastawiony kawiarnianymi ogródkami, w których zresztą dostrzegam całe mnóstwo ludzi. Te kamieniczki, których nie zasłaniają ogródki, kryje scena rozstawiona w jednym z narożników opodal ratusza. Wspinam się na jego schody, by mieć nieco lepszy widok. Przyznać muszę, że zamojski rynek robi bardzo dobre wrażenie. Wszystkie co do jednej kamieniczki są odremontowane i ładnie odmalowane w stonowane i współgrające ze sobą barwy. Nowe okna kamienic mają ten sam kolor i styl. Powoduje to poczucie architektonicznej konsekwencji i harmonii. Ten sam wysoki poziom trzyma większość Starego Miasta. Pamiętam, gdy 10 lat temu byliśmy tu z Basią, trwały prace remontowe i spora część uliczek była w stanie wykopkowym (bo raczej nie wykopaliskowym).

zamojski ratusz...

...i widok z jego wysokich schodów
AKAPITOpuszczam teraz Stare Miasto i udaję się do miejskiego parku. Został on utworzony w okresie międzywojennym na dawnych terenach zamojskiej twierdzy. Kompozycja uwzględnia obiekty poforteczne stanowiące do dziś jego integralne części. Przez kilkanaście minut kluczę po alejkach, wspinam się na wysokie wały i spaceruję nad stawem niegdyś stanowiącym część fosy. Jednym okiem rozglądam się zaś za potencjalnym miejscem na nocleg, bo słonko powoli zniża się nad horyzontem, a ja nie ukrywam, że tę noc mam zamiar  spędzić w plenerze. Rozważałem co prawda nocleg w hostelu, jest taki tuż obok dworca kolejowego, ale na tych rozważaniach zeszło mi  tyle  czasu,

w tle Katedra - Kolegiata

poterna Bastionu IV zamojskiej twierdzy wkomponowana w Park Miejski

niegdysiejsza fosa,...

...a obecnie parkowy staw...

... z fontanną

...słonko powoli zniża się nad horyzontem...

jedna z dwóch kładek nad torami kolejowymi
że brakło w nim miejsc. Ponieważ jednak na przyszłość chcę przetestować różne sposoby noclegu pod chmurką, nie było mi to bardzo nie  na  rękę.  Dokonałem  zatem  rezerwacji w wielogwiazdkowym, czy może raczej wielogwiazdowym hotelu. Park pod tym kątem oceniam dość krytycznie. Za dużo latarń i za blisko centrum. Kto wie, czy i jakiego monitoringu tu nie mają? Zatem odpada. Wcześniej z pomocą satelitarnych zdjęć od wujka gugla wytypowałem miejsce nad tutejszym zalewem.  Położony  na  peryferiach
miasta powinien zaoferować nieco więcej prywatności i dostęp do wody w pakiecie. Oczywiście wody do mycia, bo pić jej do głowy by mi nie przyszło. Idę zatem nad zalew. Im bliżej zalewu jestem, tym bardziej nie sam ku niemu zmierzam. Razem ze mną ciągną grupki młodzieży w szeroko pojętym wieku edukacyjnym, choć podstawówkę (sprzed “dobrej zmiany”) po głębszej wizualnej analizie profilu wiekowego można chyba wykreślić. “Młode koty lubią włóczyć się...” zaśpiewałby pewnie Zbigniew Hołdys. Plaża nad zalewem jest okupowana przez kilkuosobowe skupiska i co tu kryć, nie zachowują się one specjalnie cicho. No to kicha. Pobliski lasek skreślam  od  razu z racji widocznej z daleka krzaczastości, wysoce prawdopodobnej podmokłości i przewidywanych przez to  rzesz  komarów  oczekujących w pełnej gotowości bojowej z naostrzonymi kłujkami. Nabieram zatem tylko wody do butli. Było nie było, trza się umyć, choć z racji umiarkowanej temperatury to mycie zapewne będzie mocno zgrubne. Na szczęście wypatrzyłem jeszcze jedną miejscówkę położoną tuż obok. To zespół boisk sportowych. Jak by nie spojrzeć, powinny się tam znaleźć jakieś ławki czy trybuny, a w ostateczności kilka hektarów zapewne nieźle utrzymanej trawy. Zmierzcha się, więc muszę nieźle wytężać wzrok, by przekonać się, czy aby jestem tu sam. Słyszę jakieś głosy, ale jest ich niewiele i mam nadzieję, że z racji zapadających egipskich ciemności ich właściciele zaraz się stąd wyniosą. Po kilkunastu minutach zapada głucha cisza, a niewyraźne ludzkie sylwetki nikną w mroku. Rozglądam się, choć z racji tychże ciemności jest to mocno utrudnione. Na szczęście nieco światła użycza mi księżyc, który przechylając lekko głowę, przygląda się moim poczynaniom z niejakim zdziwieniem. Wtórują mu gwiazdy, które akurat teraz zebrały mi się wszystkie nad głową i mrugają do siebie porozumiewawczo. Takich wariatów nie widują tu chyba zbyt często. Niemal słyszę ich stłumiony cichy chichot. A może to tylko tutejsze leśne drobinki wyszły z zarośli i przyglądają się zaintrygowane dziwacznemu podróżnikowi? Noc jest ich, a czerwcowe noce są krótkie. Muszą się zatem spieszyć, bo tyle spraw mają jeszcze do załatwienia. Macham w bliżej nieokreślonym kierunku, uprzejmie je pozdrawiając. Wszak jestem tu tylko gościem.
AKAPITOdnajduję maleńką wiatę, pod którą ukryta jest ławka. To najbardziej słuszne miejsce, jakie mogłem wybrać. Jest to bowiem ławka – no właśnie – gości. Co prawda jej komfortowi daleko do warunków choćby przeciętnych, ale darowanemu koniowi... Zużywam większość wody na bardzo pobieżne obmycie wystających elementów organizmu, po czym zaczynam mościć się na legowisku uczynionym z  karimaty.
No cóż, nie jest to hotel Ritz. Więcej powiem, nie jest to nawet VI kategorii zajazd “Madejowe Łoże” pod wsią Głucha Dolna. Wąsko, twardo... jednym słowem niewygodnie. Przykrywam się czymś, co w zamyśle producenta z dalekowschodniego kraju miało być chyba kocykiem. Trochę toto krótkawe, na azjatycki rozmiar szyte, ale za to puchate (jeszcze) i przede wszystkim lekkie. A! No i tanie jak barszcz. Tyle że na mojej ławce przykryć się tym łatwo nie jest, bo albo się zsuwa, albo gdzieś go brakuje. Dlaczego nie zabrałem śpiwora? A czy wspomniałem coś o testach? Chciałem, to mam. Noc jest co prawda granatowo-gwiaździsta, ale ma to swoje minusy, ponieważ robi się coraz chłodniej. Wspomagam się peleryną od deszczu. Ta też nie trzyma zbyt dokładnie moich wymiarów, więc zaczynam mozolną walkę z wiecznie i niezależnie od siebie przesuwającymi się okryciami. Doooobra, może spróbujemy je dać po przekątnej? Hmmmmm... też nie bardzo. W dodatku co jakiś czas muszę zmienić pozycję, bo wąskie deski mojej ławki gniotą mnie uparcie tu i ówdzie (a ówdzie zwłaszcza). Przy każdej takiej zmianie operację opatulania trzeba przeprowadzać od nowa, walcząc z nowymi nieszczelnościami. Ta zabawa trwa do późnych godzin nocnych, bo sen jakoś nie chce nadejść. W przeciwieństwie do chłodu, który coraz bezczelniej przeciska się pomiędzy deskami ławki i nie tylko tamtędy. Dobra, jedno już wiem, ten zestaw do spania się nie nadaje. Co najwyżej do przetrwania i to w cieple. Trzeba będzie go zmodyfikować.


* - odnośniki z wyrażeń okraszonych gwiazdką prowadzą do wyjaśniającego ich znaczenie kolejowego leksykonu


następny dzień...