Wstęp Główny Szlak Beskidzki Strona Główna
Etap I - Bieszczady Etap II - Beskid Niski Etap III - Beskid Niski i Sądecki Etap IV - Gorce Etap V - Beskid Żywiecki Etap VI - Beskid Żywiecki Etap VII - Beskid Śląski
dzień8 dzień9 dzień10 dzień11
...poprzedni dzień

Dzień 9, 22 maja 2010 r.

Ranek wstaje słoneczny. Jemy urodzinowe śniadanko. Urodzinowe dla Basi. Znów skończyła 18 lat. Ruszamy w drogę tuż przed godziną 9.00. Można powiedzieć, że od razu wpadamy na głęboką wodę, choć bardziej precyzyjnym określeniem byłoby tu głębokie błoto. Pierwsza godzina marszu to błotne lawirowanie pomiędzy kałużami, strumykami spływającej drogą wody i bagnistymi rozlewiskami. Większość ze stojących "zbiorników wodnych" zasiedlona jest przez roje kijanek. No cóż - wiosna... Buty co rusz obrastają nam żółtawą, gliniastą mazią. Na szczęście pogoda jest ładna, więc chce się iść mimo niedogodności. Sytuacja poprawia się nieco, gdy wychodzimy z lasu na Hruń (677m) i Wahalowski Wierch (666m). Wstępujemy na szeroką polanę, będącą właściwie szczytem wierchu. Otwiera się przed nami widok na wszystkie strony świata. Mimo że na horyzoncie nie ma tu spektakularnych, wysokich gór, nawet Basia jest widokiem urzeczona.

...roje kijanek...

Na Wahalowskim Wierchu

...otwiera się przed nami widok...

...schodzimy z Wahalowskiego Wierchu...

...pojawiają się wielkie kałuże...
Schodzimy z Wahalowskiego Wierchu łąką w kierunku północnym. Ścieżka wydaje się wyraźna, ale trzeba dokładnie pilnować szlaku, bowiem w pewnym momencie dość niespodziewanie tę ścieżkę opuszcza, skręcając prostopadle w lewo. Przez kilkaset metrów trawersujemy stok, by następnie zagłębić się w lesie. Mijamy pozostawiony sobie samemu ciągnik. Nieopodal słychać odgłos piły motorowej. Nie jesteśmy więc całkowicie sami. Szlak wiedzie teraz dość wygodną drogą. 
Sporym utrudnieniem są jednak liczne wiatrołomy. Wielokrotnie musimy schodzić ze szlaku i omijać je. Za niemal każdym razem pada sakramentalne: "lewą czy prawą?" Podobnie jest, gdy na naszej drodze pojawiają się wielkie kałuże. A jest ich naprawdę sporo. Błoto daje się nam cały czas ostro we znaki. Mnie jakoś udaje się uniknąć upaprania, ale Basia jest umorusana do kolan. Po krótkim podejściu docieramy na grzbiet Kamienia (717 m). Wziął on swą nazwę prawdopodobnie od znajdujących się na nim wielkich głazów, będących wychodnią piaskowców, czyli miejscem, w którym ich złoże wychodzi na powierzchnię ziemi.

...mnie udaje się uniknąć upaprania...

...umorusana do kolan...

...docieramy na grzbiet Kamienia...

...wielkich głazów...
Podobnie jest, gdy na naszej drodze pojawiają się wielkie kałuże. A jest ich naprawdę sporo. Błoto daje się nam cały czas ostro we znaki. Mnie jakoś udaje się uniknąć upaprania, ale Basia jest umorusana do kolan. Po krótkim podejściu docieramy na grzbiet Kamienia (717 m). Wziął on swą nazwę prawdopodobnie od znajdujących się na nim wielkich głazów, będących wychodnią piaskowców, czyli miejscem, w którym ich złoże wychodzi na powierzchnię ziemi. Schodzimy z Kamienia w kierunku północnym i po jakimś czasie wchodzimy na obszerną łąkę. Po lewej stronie widać już nasz kolejny cel - Tokarnię (778 m).

...wchodzimy na obszerną łakę...
Zanim jednak się na nią wdrapiemy, schodzimy nieco niżej do przysiółka Przybyszów. Stoi tu tylko jeden dom. W każdym razie jeden zobaczyliśmy. W miejscu, gdzie szlak skręca w lewo i zaczyna piąć się w górę, robimy postój i odpoczynek. Szykujemy kanapki i herbatę. Niebo, dotąd w miarę pogodne, zaczyna się zaciągać chmurami. Mamy obawy, czy nie zacznie padać. Jest duszno i burzowo. Posileni nieco, zaczynamy podejście na Tokarnię. Na szczęście nie jest ono bardzo długie, ale czekają nas dodatkowe trudności: spotykane już wcześniej wiatrołomy. Ich wyjątkowość w tym miejscu polega jednak na tym, że nie da się ich obejść. Wokół rosną gęste krzaki. Złamane drzewo leży zaś w taki sposób, że nie można przejść nad nim. Pod spodem z plecakiem też jest ciężko, bo leży dość nisko. W końcu na przemian niemal czołgając się po ziemi i wisząc uczepiony rękami gałęzi, jakoś przedostaję się na drugą stronę. Nareszcie osiągamy szczyt i po minięciu wieży przekaźnikowej, ukazuje się nam szeroki trawiasty grzbiet z piękną panoramą dookoła. Wraca słońce, ale zauważamy, że dotychczasowe cumulusy miejscami wypiętrzyły się w cumulonimbusy. Co rusz z różnych stron słychać pomrukiwania burz. Zastanawiamy się, czy którejś z nich nie wpadnie do głowy zapolować właśnie na nas.

...zaczyna zaciągać się chmurami...

...robimy postój i odpoczynek...

...dotychczasowe cumulusy...

Panorama ze zbocza Tokarni w kierunku wschodnim

...narzeszcie osiągamy szczyt...

Widok z Tokarni na Bukowsko

...wypiętrzyły się w cumulonimbusy...

...słychać pomrukiwania burz...

Widok na szczyt Tokarni

Krótki odpoczynek pod szczytem Tokarni

...schodzimy ze szczytu Tokarni...
Schodzimy ze szczytu Tokarni łagodnym zejściem w kierunku zachodnim. Szlak w tym miejscu nie jest oznakowany zbyt ortodoksyjnie, ale jeśli tylko trzymać azymut, na pewno uda się nie zabłądzić. Mając do wyboru marsz przez nieskoszoną łąkę, jak wynikałoby z mapy i polną drogę, jak wynika z resztkowego oznakowania, wybieramy drogę. Nadkładamy przez to kilkaset metrów, ale mamy okazję spotkać się ze zbłąkaną młodą łanią, która wyszła z lasu kilkadziesiąt metrów przed nami, nawet nas nie zauważając wolnym krokiem przecięła drogę i znikła w zaroślach po drugiej stronie. Tego dnia widzimy także samotnego zająca, kilka jaszczurek i całe kolonie kijanek. Jak się później okaże, nie będą to nasze jedyne spotkania z przyrodą. Droga jest pokryta wyschniętą warstwą błota, w którym odciśnięta jest cała masa śladów. Basia we wszystkich dopatruje się wilczych i niedźwiedzich, jednak po oględzinach okazują się one tropami parzystokopytnych. Dalsza część szlaku prowadzi głównie lasem, nie ma za to stromych podejść ani zejść. 

...wybieramy drogę...

...cała masa śladów...

...w bajkową krainę...
Idziemy więc kilka kilometrów łagodnym grzbietem pasma Bukowicy przez Wilcze Budy (759 m), Smokowiska (748 m) i Skibce (778 m). Wchodząc w zalesioną część szlaku, zanurzamy się znów w bajkową krainę. Co rusz obok nas pojawiają się drzewa o niesamowitych, bajkowych formach. Powykręcane, obrośnięte mchem lub hubami, nierzadko spróchniałe. Klimatu dodają co chwila odległe odgłosy burz.

...w kierunku Puław Górnych...
W końcu schodzimy z grzbietu w kierunku Puław Górnych. Znów wychodzimy z lasu na szerokie łąki. W sam raz na rozbicie namiotu. Po całym dniu, który był dość gorący, jesteśmy jednak spoceni i marzymy o możliwości umycia się choćby w strumieniu. A tego na razie nie widać.

Nagle, w odległości około 200 m przed nami, zauważamy zwierza przebiegającego przez drogę. Kieruje się do lasu. Jego specyficzny trucht nie pozwala mieć wątpliwości. To wilk. Po chwili w świeżym błocie widzimy jego ślady. W tym momencie Basi przechodzi wszelka ochota na nocleg w namiocie, jeżeli uprzednio w ogóle ją miała. Wstępują w nią za to nowe siły.


...widzimy jego ślady...
Dalej idziemy więc znacznie szybciej, niż uprzednio. Droga wiedzie obok wyciągu narciarskiego na Kiczerę (640 m). Na przeciwległym stoku, w odległości około kilometra, znów zauważamy jakieś zwierzęta. Pasą się, więc nie są raczej drapieżnikami. Są duże, ale to nie krowy, bo ruszają się znacznie zgrabniej. Drogą eliminacji dochodzimy do wniosku, że muszą to być jelenie lub łanie.
Wchodzimy do Puław kilka minut po osiemnastej, po 9 godzinach marszu. Puławy to mała wioska podzielona na część Górną i Dolną. Znajduje się tu jeden z 7 w Polsce zbór Ewangelicznej Wspólnoty Zielonoświątkowej - odłamu Kościoła protestanckiego. Na przełomie lat 60 i 70 ubiegłego wieku kilkadziesiąt rodzin, należących do zborów leżących na terenie Śląska Cieszyńskiego, przesiedliło się na południowy wschód Polski, między innymi do Puław. Członkowie tego Kościoła w codziennym życiu kierują się bardzo surowymi regułami, w tym kategorycznym przestrzeganiem zasad moralnych, nie piją także alkoholu i nie palą tytoniu.

Puławy Górne są zdecydowanie mniejsze od Dolnych. Stoi tu zaledwie kilkanaście gospodarstw. Znajduje się tu jednak stok narciarski, mamy więc nadzieję na jakieś miejsce do spania. Wioska jest raczej mała, nie liczymy zatem na wielki wybór ofert. Zatrzymujemy się przy pierwszym napotkanym pensjonacie. Jak dużo później dowiemy się z internetu, nosi on nazwę "Salamander". Basia idzie na zwiad i organizuje spanie za 35 złotych od głowy. Nie jest to może tanio, ale jesteśmy zmęczeni i nie będziemy grymasić. Alternatywą mogłaby być nieczynna o tej porze roku studencka baza namiotowa w Wisłoczku, ale to jeszcze 8 kilometrów... Za daleko na dziś.
Dostajemy bardzo wygodny, przestronny pokój z własną łazienką, aneksem kuchennym i ogromnym małżeńskim łożem. Gdy się rozpakowujemy, puka do nas właścicielka kwatery i przepraszając nas bardzo zwraca 20 złotych tłumacząc, że chcieliśmy nocleg bez pościeli, a ona o tym zapomniała. Jesteśmy mocno zaskoczeni, ale też podbudowani taka uczciwością. Zapewne mamy do czynienia z członkami Wspólnoty Zielonoświątkowej.

Wieczorem, zupełnie wbrew zielonoświątkowej religii, wznosimy urodzinowy toast nalewką, niesioną do tej pory w piersiówce specjalnie na tę okazję. Na usprawiedliwienie dodam, że ilość tej nalewki była naprawdę symboliczna.

...ogromnym  małżeńskim łożem...

...wznosimy urodzinowy toast...
następny dzień...