Wstęp Główny Szlak Beskidzki Strona Główna
Etap I - Bieszczady Etap II - Beskid Niski Etap III - Beskid Niski i Sądecki Etap IV - Gorce Etap V - Beskid Żywiecki Etap VI - Beskid Żywiecki Etap VII - Beskid Śląski
dzień1 dzień2 dzień3 dzień4 dzień5 dzień6 dzień7
...poprzedni dzień

Dzień 6, 3 maja 2010 r.

Święto. A my zamiast świętować, wstajemy wcześnie rano, jemy szybko śniadanko i już około ósmej opuszczamy schronisko. Zanim jednak ruszymy, odkrywam, że zaczerwienienie na mojej nodze z małej plamki wielkości pięciozłotówki rozrosło się do kilkunastu centymetrów. Do tego noga jest lekko spuchnięta i, co tu ukrywać, boli. Coraz poważniej myślę o przerwaniu wędrówki po bieszczadzkim etapie szlaku beskidzkiego i powrocie do domu razem z Basią. I to nie znajomy, skadinąd sympatyczny, rogaty leniuszek, ale głos rozsądku mi to podpowiada. Naprawdę bardzo chcę przejść cały ten szlak. Ale przede wszystkim ma to być przyjemność, a dopiero potem wynik.

Dziś czeka nas długi niemal 30 kilometrowy odcinek po bezludziu i do tego bezwodziu. Musimy zatem zaopatrzyć się w dodatkową wodę. Do naszych plecaków dołożyć trzeba zatem kolejne kilogramy... Okładam nogę kompresem z Altacetu i startujemy. Po przecięciu stoku narciarskiego obok schroniska, zaczynamy się ostro wspinać na Hon (820 m). Podejście jest naprawdę strome. Na szczęście ścięgno i kolana jakoś lepiej znoszą wspinaczkę niż zejścia, więc po wyrównaniu oddechu idę jak automat. Basia zostaje z tyłu. Czekam na nią na szczycie i widzę, że po wejściu wygląda, jakby nie miała zamiaru już nigdzie dalej dojść. Słabo przespana noc, za mała kawa, jedna butelka wody w plecaku za dużo... Basia właściwie ledwo wczołguje się na szczyt. Dopiero po chwili z jej policzków znikają ogniste rumieńce, a oddech wraca do rytmu nie zagrażającego hiperwentylacją. Przepakowujemy się, zabieram dodatkową butelkę do swojego plecaka i idziemy dalej. Teraz będzie trochę lepiej, choć i tak coraz to wspinamy się do góry tylko po to, by już po chwili zejść na dół. Idziemy cały czas lasem, więc widoki mamy nieszczególne. Co chwilę za to mijamy baśniowo powyginane i uformowane drzewa. Przypominają Enty - pasterzy drzew znanych z trylogii Tolkiena. Podobnie jak u stóp połonin, są jeszcze całkowicie bezlistne. Prognozy pogody co prawda nie znamy, ale pamiętając o tej z przed 2 dni, liczymy się z możliwością deszczu. Nadciągające od południa chmury zdają się nasze obawy potwierdzać. Idziemy w kierunku Wołosania (1071 m) i Jawornego (992 m). Cały czas prowadzi nas czerwony Główny Szlak Beskidzki. Jak do tej pory, oznakowanie szlaku nie budzi naszych zastrzeżeń. Zresztą przeważnie prowadzi on tu szeroką, wydeptaną ścieżką. Idziemy grzbietem, więc towarzyszy nam również dość silny wiatr. Na szczęście drzewa, mimo że golutkie, jak tureccy święci, osłaniają nas przed jego działaniem. Pojawia się lekki deszczyk. Mamy okazję do wypróbowania pokrowców na plecaki i peleryn.


...przypominają Enty...

...prowadzi nas czerwony...

...do wypróbowania pokrowców...
 Na szczęście deszcz nie jest ani zbyt intensywny, ani nie trwa za długo. Gdy schodzimy na Przełęcz Żebrak (816 m), zza chmur nieśmiało wygląda słońce. Tuż za przełęczą robimy postój. Gotujemy herbatę i robimy jedzenie. Jestem już zdecydowany przerwać wędrówkę, decyduję więc pozbyć się części zapasów i ulżyć nieco moim plecom i nogom. Kaszka kus-kus, płatki ryżowe i kilka innych rzeczy kończy jako karma dla ptaszków. Do tego mam nauczkę, by nie pakować wszystkiego w jakże poręczne i wygodne, ale i ciężkie, plastikowe pudełka. No cóż, ta wyprawa miała być wszak testowa. A testy przeprowadzane na żywych organizmach nierzadko skutkują potem i krwią.

Po regeneracji sił idziemy dalej w kierunku Chryszczatej. Na szlaku spotykamy co jakiś czas pojedyncze osoby. Gdyby nie bolące na przemian, raz lewe, raz prawe kolano i dokuczające ścięgno, można byłoby powiedzieć, że idzie się całkiem sympatycznie. Dochodząc do szczytu Chryszczatej (997 m) mijamy samotne groby. To pozostałości przebiegu linii frontu z I wojny światowej, wojny polsko-bolszewickiej z 1920 roku oraz działań po II wojnie, kiedy to na stokach Chryszczatej swoją bazę miały sotnie UPA. Do tej pory prócz cmentarzy można tu spotkać pozostałości po okopach i tym podobnych umocnieniach pozycji. W okresie I wojny, na przełomie lat 1914/15, przez Chryszczatą dwukrotnie przeszła linia frontu, na której walczyły ze sobą wojska austriackie i rosyjskie. Szczególnie ciężkie walki toczyły się w rejonie Wysokiego Działu. Do czasów obecnych pozostały po nich jedynie, ukryte często w gęstych zaroślach, zapomniane cmentarze i mogiły. Po zakończeniu wojny wzgórza Chryszczatej zostały umocnione przez polskich legionistów. Miało to na celu obronę tego odcinka przed Ukraińską Halicką Armią. W czasie II wojny, w lipcu i sierpniu 1944 roku Chryszczata była wielokrotnie zdobywana przez polskich i radzieckich partyzantów, atakujących stacjonujące tu dwie dywizje niemieckie, mniejsze oddziały węgierskie oraz własowców. Następnie do września 1944 roku okoliczne wzgórza były również schronieniem oddziału partyzanckiego dowodzonego przez Mikołaja Kunickiego ps. "Mucha". Po wojnie, w latach 1945–1947 masyw  Chryszczatej był schronieniem oraz bazą wypadową dla sotni UPA "Chrina" i "Stiacha". W październiku 1946 roku 34 pułk piechoty Ludowego Wojska Polskiego pod wodzą podpułkownika Jana Gerharda wykrył, a następnie zlikwidował tu olbrzymią bazę UPA. Wśród zniszczonych obiektów był m. in. szpital, młyn, garbarnia, cerkiew i kilkadziesiąt domków przygotowanych jako zimowe schronienie.


idziemy w kierunku Chryszczatej

...mijamy samotne groby...


...obok betonowego słupa...
Na Chryszczatej robimy krótki postój, jemy po batonie i robimy pamiątkowe zdjęcia obok betonowego słupa geodezyjnego - pozostałości z czasów zaborów. W oddali słyszymy pomruki burzy. Zaczynamy więc dość szybko schodzić. O ile rzecz jasna da się schodzić szybko z obolałymi nogami. Po raz kolejny kijki ratują mnie przed pozostaniem gdzieś na szlaku w charakterze nawozu. Dopiero teraz, schodząc w kierunku Duszatyna zaczynamy zauważać na drzewach pierwsze młode listki. Grzmi coraz solidniej i coraz bliżej, tymczasem mijamy kilkuosobową grupkę ludzi idących w przeciwnym kierunku. Celowo nie użyłem tu określenia turystów, bo ich wygląd świadczył o czymś dokładnie odwrotnym. Ostrzyżony osiłek z nagim torsem, gustownie, acz masywnie ołańcuszony, z podkoszulką w ręce oraz dziewczę w płytkich, białych adidaskach i różowym sweterku, najbardziej zwracają na siebie uwagę.

Po kilkunastu minutach dochodzimy do rezerwatu "Zwiezło", czyli do Jeziorek Duszatyńskich. Powstały one w 1907 roku na skutek osunięcia się ziemi po długotrwałych opadach i zablokowania przepływu wód potoku Olchowaty. Wyżej położone jeziorko ma powierzchnię ok. 1,44 ha, niżej położone 0,45 ha. Zatrzymujemy się tutaj tylko na chwilę potrzebną do zrobienia kilku zdjęć, bo zanosi się na ulewę. Ciemno-zielona barwa wody ładnie współgra ze świeżą wiosenną zielenią buczynowych listków.


...pierwsze młode listki...


...dochodzimy do rezerwatu "Zwiezło"...

...powstały na skutek osunięcia...

...wyżej położone jeziorko ma 1,44 ha...
Kilka minut później dopada nas burza. Pioruny walą jeden po drugim, a deszcz leje strumieniami. Decydujemy się przeczekać w kucki pod pelerynami, nie chcąc przemoczyć butów. Po chwili opadów drogą zaczynają płynąć najpierw strumyki, potem strumienie mocno zabarwionej gliną wody. Poniżej rezerwatu odbywa się intensywny wyrąb i zwózka drewna. To powoduje, że droga nawet w suchym czasie przypomina odcinek specjalny rajdu terenowego. Drogą iść się raczej nie daje. Próbujemy fragmenty obchodzić lasem, jednak od czasu do czasu musimy tę drogę przekroczyć. Za każdym razem jest to poważna przeprawa.
Do tego buty Basi, od pewnego czasu dające znać, że ich czas już minął, po prostu rozpadły się. Błoto powciskało się w pęknięcia podeszew i rozsadziło je. Na szczęście do Duszatyna zostało tylko kilkanaście minut marszu. Duszatyn pod koniec XIX wieku miał 25 domów i 179 mieszkańców. Po wojnie pozostała tu osada pracowników leśnych związana z nieczynną już linią kolejki wąskotorowej.Linia ta jeszcze w latach 80 ubiegłego wieku była wykorzystywana do przewozu drewna do kombinatu drzewnego w niedalekiej Rzepedzi.

za każdym razem jest to poważna przeprawa

Obecnie w Duszatynie stoją 3 domy, z czego jeden to siedziba nadleśnictwa. Na mapie jest tu zaznaczone schronisko, jednak mapa, mimo że nowa, w tej materii jest nieaktualna. Szczęściem miejsce to jest mi znane, bo odwiedziłem je kilka lat temu i mniej więcej wiem, czego można się tu spodziewać. Jest tylko pole biwakowe, z którego zresztą mamy właśnie zamiar skorzystać. Rozbijamy obóz. To będzie pierwszy nocleg w namiocie na naszej trasie i test samego namiotu. Po całym dniu jesteśmy trochę spoceni, więc nie pozostaje nic innego, jak skorzystać z kąpieli w potoku, który po burzy ma lekko zmącony nurt. Co to jednak dla prawdziwych wędrówców, żeby nie rzec włóczykijów. Jemy kolację, którą przygotowujemy pod znajdującą się na biwaku wiatą. Zupa makaronowa z suszonym mięsem nawet nadaje się do jedzenia. Jest tu też miejsce na ognisko, obok którego widać ślady bytności większej grupy. Po prostu krótko mówiąc pełno tu śmieci. Wieczorem pokazuje się czyste niebo, ale robi się chłodno. Mościmy się w małym namiociku i zasypiamy.

...ich czas już minął...

następny dzień...