Wstęp Główny Szlak Beskidzki Strona Główna
Etap I - Bieszczady Etap II - Beskid Niski Etap III - Beskid Niski i Sądecki Etap IV - Gorce Etap V - Beskid Żywiecki Etap VI - Beskid Żywiecki Etap VII - Beskid Śląski

dzień12 dzień13 dzień14 dzień15 dzień16 dzień17 dzień18 dzień19
...poprzedni dzień

Dzień 16, 11 lipca 2010 r.


Agrotusrystyka "Pod Grzybkiem"
Kolejny dzień marszu ma nas zaprowadzić do Krynicy. Zakończymy dziś nasze peregrynacje po Beskidzie Niskim. Odcinek jest dość długi, choć wielkich przewyższeń być nie powinno. Czeka nas pokonanie czterech grzbietów, a więc czterokrotne wdrapywanie się na wzgórza i schodzenie w doliny.  Po śniadaniu z tradycyjnym menu, dla mnie opartym na płatkach, dla Basi na kawie, kilka minut po ósmej opuszczamy agroturystykę "Pod Grzybkiem" i wyruszamy w drogę. Jest słonecznie i wszystko wskazuje, że będzie również gorąco. Poważnym plusem w dniu dzisiejszym jest to, że nareszcie mamy suche buty. Niestety Basia zdążyła już wcześniej nabawić się odcisków i te skutecznie utrudniają jej marsz. Niemniej przyznać muszę, że narzekań z jej strony nie słyszę. Żeby nie iść asfaltem do szlaku, robimy lekki skrót. Gdy w końcu bierzemy go pod pachę, jest nawet nieźle oznakowany. To znaczy nieźle, jak na warunki Beskidu Niskiego, czyli co jakieś 200 metrów. Początkowo idziemy wygodną drogą o niewielkim wzniosie.
Po minięciu leśnictwa w Ropkach jest jeszcze sympatycznie. Gdy mijamy pensjonat "Kudak" leżący na rozwidleniu szlaków, nic nie zapowiada problemów. Kilkaset metrów dalej napotykamy na dziwne oznakowanie. Niby jest wyraźna strzałka nakazująca zejście z drogi w prawo, jednak również widoczny z tego miejsca jest inny znak, sugerujący, że z drogi schodzić nie należy.Ponieważ ścieżki, która miałaby prowadzić w prawo właściwie nie ma, decydujemy, że pójdziemy drogą. Po około 200 metrach zaczyna ona mocno odbijać w lewo, co z kolei nie bardzo zgadza nam się z kierunkiem marszu wynikającym z mapy. Jak nietrudno się domyślić, szlaku czerwonego również nie widać. Jest tylko żółty, z którym wcześniej przez chwilę biegły równolegle. Spotkani grzybiarze kierują nas w jeszcze inną drogę. Prowadzi w mniej więcej pożądanym kierunku, ale szlaku też tam nie ma. Mamy poważne wątpliwości. Po kilkuset metrach wracamy.

...łąka pięknie kwitnie i pachnie...
  Zgodnie z najlepszymi turystycznymi tradycjami idziemy do miejsca, w którym widzieliśmy ostatnie znaki. Nie mamy wątpliwości. Szliśmy dobrze, a znaki nagle znikły. Wracamy zatem do miejsca z dziwną strzałką nakazującą zejście z drogi w prawo. Idziemy w pokazanym kierunku. Niby wszystko się zgadza, ścieżka, której nie ma, prowadzi do dróżki, ale nagle okazuje się, że ta prowadzi do domu wyglądającego na letniskowy i do tego jesteśmy wewnątrz dużego ogrodzonego terenu. Chwilę temu po rozmowie z grzybiarzami to samo ogrodzenie oglądaliśmy z drugiej strony... Pełna konsternacja. Do kompletu brakuje nam tylko kilku dobermanów radośnie hasających w naszą stronę z wyszczerzonymi kłami. Nie czekając na taki rozwój sytuacji postanawiamy iść na przełaj do granicy lasu. Łąka pięknie kwitnie i pachnie. Tyle, że my nie mamy jakoś ochoty na zauważenie tego. Jesteśmy wkurzeni, tracimy czas, jest gorąco, przed nami jeszcze kawał drogi. Takie problemy na początku dnia nie wróżą dobrze. Oczywiście zaraz po dotarciu do granicy lasu odnajdujemy szlak.
Chwilę odpoczywamy przy strumieniu. Na przełęcz pomiędzy Wnykami (862 m) a Kamiennym Wierchem (776 m) wchodzimy wygodną, szeroką drogą służącą zapewne głównie do zwózki drewna. Droga jest jednak porządnie utwardzona, więc nie ma mowy o błocie. Tą drogą schodzimy do Izb. Tu pojawia się kolejny problem nawigacyjny.

...mamy stąd piękny widok...
Na szczęście spotykamy idących z przeciwnego kierunku kilku zapaleńców z plecakami, wyposażonych nawet w GPS. Wymieniając pochwalne uwagi na temat oznakowania, dowiadujemy się, że faktycznie w Izbach szlak ma inny przebieg, ale radzą nam iść ich śladem, ponieważ oficjalnie prowadzi on do miejsca, w którym nie da się przekroczyć rzeki z powodu osunięcia skarpy. Przypominam sobie rozmowę ze współlokatorem z Bartnego. Wspominał coś o wysokiej skarpie, na którą wprowadził go szlak. Za radą napotkanych turystów przechodzimy rzekę w miejscu, gdzie jest to w miarę łatwe, a  następnie idziemy na przełaj przez łąkę do góry, w kierunku, w którym spodziewamy się napotkać ścieżkę ze szlakiem. Wchodzimy zatem na przełęcz pomiędzy Sołdywcem (627 m) a Hirkami (627 m). Gdzieś po drodze udaje nam się po raz kolejny odnaleźć upragnione paski na drzewie. Nie mamy już siły komentować słabości tego oznakowania. Za przełęczą robimy dłuższy postój na posiłek. Mamy stąd piękny widok na położoną w dolinie Banicę i Mizarne (770 m), na które będziemy za chwilę wchodzić.

Panorama doliny Banicy i Mizarnego
Na wszelki wypadek porównuję teren z mapą i ustalam "wizualnie" którędy powinniśmy iść. Staram się zapamiętać ukształtowanie terenu i charakterystyczne punkty. Po zejściu do Banicy wszystko bierze w łeb, bo teren oglądany z pewnej wysokości wygląda jednak całkiem inaczej. Szlak kolejny raz doprowadza nas na skraj łąki, po czym bezczelnie znika, doprowadzając nas tym razem do skraju rozpaczy. Idziemy więc przez tę łąkę, a właściwie pastwisko, a ja staram się z pamięci odtworzyć widziane z góry szczegóły otoczenia. Oczywiście efekt jest mizerny, czyli żaden. Nic mi nie pasuje. Tylko z grubsza wiemy, w którym miejscu mapy się znajdujemy. To znaczy z dokładnością nieco mniejszą niż GPS, bo kilkuset metrów. Te kilkaset metrów robi jednak znaczną różnicę i nie wiemy, czy powinniśmy kierować się bardziej w prawo czy w lewo. Sam szczyt Mizarnego jest też na tyle płaski, że nie potrafimy z naszej perspektywy ocenić jego położenia. Pozostaje nam po raz kolejny poddanie się intuicji i pójście na wyczucie. Ma to jednak tę niedogodność, że wiąże się z przedeptywaniem niewykoszonych łąk i przedzieraniem się przez las. Jest męczące, zwłaszcza że łąki mają trawy do pasa i prowadzą chwilami stromo w górę. Jest męczące i denerwujące, bo jesteśmy już znużeni ciągłym domyślaniem się "co autor miał na myśli?". Autor szlaku rzecz jasna. 

...dla Basi to spore wyzwanie...


...kolejne szerokie łąki...
Dlatego, gdy w końcu po raz kolejny odnajdujemy z jednej strony upragnione, z drugiej znienawidzone biało-czerwono-białe paski na drzewie, w okolicy słychać echo słów nie do końca parlamentarnych pod adresem odpowiedzialnego za ich malowanie. Po osiągnięciu grzbietu Mizarnego widzimy w dole Mochnaczkę Niżną i czekające dalej Huzary (864 m), leżące już na pograniczu Beskidu Niskiego i Sądeckiego. Po zejściu do Mochanczki idziemy jakiś czas asfaltową drogą wzdłuż wsi. Mając już pewne doświadczenie i licząc się z fantazją znakujących, wypatrujemy pilnie oznaczeń szlaku. Nie bez racji. Gdyby nie to, że wysokie pokrzywy za walącą się stodółką zostały akurat wycięte, na pewno nie zauważylibyśmy ledwo widocznego znaku. Opłotkami, przez zaniedbane boisko dochodzimy do strumienia. Przekraczamy go kładką zbitą z dwóch pni, spiętych ze sobą klamrami. Dla Basi to spore wyzwanie. Oczywiście za mostkiem szlaku nie ma. No cóż, nic nas już nie zaskoczy, zwłaszcza, że są za to kolejne szerokie łąki. Tym razem na szczęście w większości skoszone, idziemy więc na azymut. Po dojściu do granicy lasu mamy nadzieję napotkać szlak. Tak się jednak nie staje. Przez jakiś czas próbujemy wejść do lasu różnymi ścieżkami i dróżkami, ale żadna z nich nie doprowadza nas do tej właściwej. Mamy zdecydowanie dosyć tej niskobeskidzkiej zabawy w chowanego i oboje jesteśmy solidnie wkurzeni. Podejście na Huzary sprawia z dołu wrażenie stromego. Nie uśmiecha nam się specjalnie błądzenie na stromiźnie, a tym bardziej przedzieranie się przez zarośla w poszukiwaniu ścieżki ze szlakiem. Po naradzie postanawiamy więc Huzary ominąć bokiem. Mamy zamiar łąkami dojść do drogi prowadzącej z Mochnaczki Niżnej do Krynicy przez Jakubik, na przełęczy złapać szlak żółty i nim dojść do upragnionego czerwonego, prowadzącego do celu naszego dzisiejszego etapu. Po drodze, w cieniu pod lasem z ulgą zrzucamy plecaki i robimy kolejny przystanek na odpoczynek oraz uzupełnienie zapasu kalorii. Leżąc na trawie i trawiąc z wolna kanapki rozmawiamy o różnych rzeczach, jednak fatalne oznakowanie to wątek główny.
Po sjeście ruszamy i w końcu okrężną drogą docieramy do naszego szlaku, Basia zostaje na rozwidleniu nieco poniżej, a ja z obowiązku wchodzę na szczyt Huzarów. Na lekko, po kilku minutach jestem u celu. Oczywiście jest to wejście tylko i wyłącznie formalne i symboliczne, bo Huzary są dokładnie zarośnięte i o żadnych widokach stąd mowy być nie może. Ponieważ wierzchołek jest również węzłem szlaków, z niejakim zdumieniem zauważam, że poziom oznakowania znacznie odbiega od standardu do jakiego zdążyliśmy się przyzwyczaić przez kilka ostatnich dni, a dzień bieżący w szczególności. Uznając to za przesadę w drugą stronę, z jednego miejsca obserwuję ogromną ilość oznaczeń. W obrębie samego szczytu doliczam się ich ponad 25 w czterech kolorach. Gdy po chwili już razem schodzimy w kierunku Krynicy, zauważamy jednak z uznaniem, że nasz szlak jest oznakowany doskonale. Znaki są świeżo odmalowane i bardzo gęsto rozmieszczone. Cóż, to już właściwie Beskid Sądecki.

...z obowiązku wchodzę na szczyt Huzarów...

...obserwuję ogromną ilość oznaczeń...
Basia tymczasem już ledwo idzie. I nie chodzi tylko o zmęczenie. Odciski bardzo jej dokuczają, ale jest dzielna i nie daje nic po sobie poznać. Trochę się martwię, czy da radę dalej iść. Przed nami jeszcze przecież wiele kilometrów i godzin marszu.

W Krynicy natychmiast otacza nas gwar, tłum ludzi i samochodów, smród spalin oraz wszelkie inne atrybuty uzdrowiskowo turystycznego miasta. Rozglądamy się za jakąś kwaterą. Robimy to jednak na tyle niezobowiązująco, że szybko opuszczamy przedmieście, a następnie i ścisłe centrum. 

...turystyczno-uzdrowiskowego miasta...
Trochę rzutem na taśmę znajdujemy nocleg w willi "Józefinka" niedaleko dworca PKP. Standard pokoju i ceny są tu typowo pensjonatowe, ale nie grymasimy. Pan recepcjonista zaprasza nas nawet na oglądanie w telewizji finałowego meczu mistrzostw świata w piłce nożnej. Faktycznie! To już dziś. Przez ostatnie dni byliśmy nieco oderwani od wiadomości i pewnie wiele spraw i wydarzeń nam umknęło. Z mojej strony bez żalu zresztą. Grzecznie dziękujemy za zaproszenie. Nie nasza dyscyplina. Szybko się kąpiemy i mimo zmęczenia idziemy do miasta na małe zakupy i lody. Okolice deptaka zastawione są kramami, budkami, namiotami i tym podobnymi "obiektami handlowymi". Są tu lody, gofry, grille, słodycze, pamiątki i wszystko, czego zapragnie dusza wczasowicza. Z pewnym wzruszeniem odnajduję sklep firmowy "E.Wedel", który pamiętam z czasów wczesnoszkolnych, a dokładniej z lat 70 poprzedniego stulecia. I z zewnątrz i wewnątrz wygląda dokładnie tak, jak go zapamiętałem z czasów, kiedy w III-ciej klasie podstawówki, będąc na zielonej szkole, rujnowałem się tutaj na galaretki w czekoladzie.

Spacerując widzimy, jakie spustoszenie poczynił w czasie powodzi potok Kryniczanka oraz na co dzień niewinnie wyglądające strumyki. Oglądamy podmyte umocnienia brzegów i zerwane fragmenty dróg. Żywioł szalał tu bez opamiętania.

Wieczorem wracamy do naszego pensjonatu. Mamy w pokoju radio, wysłuchujemy więc tego, co nas najbardziej interesuje, czyli prognozy pogody. Ta zapowiada upały. Niestety w ciągu ostatnich dni zrobiło się wyraźnie cieplej i mogliśmy to odczuć na własnej skórze. Marsz z ciężkim plecakiem w upale to nie jest szczególnie miłe zajęcie, a jutrzejszy odcinek będzie znów długi. Wieczorem robimy w końcu małą operację na odciskach Basi. Przekłute już nie powinny tak dokuczać.

Pensjonat Józefinka

...dokładnie tak, jak go zapamiętałem...

...spustoszenie jakie poczynił potok...
następny dzień...