wstęp jednodnióki - lista wycieczek strona główna


23 kwietnia 2017 r.
trasa:
Kraków Gł. – Katowice – Gliwice – Opole Gł. –
 – Wrocław Gł. – Opole Gł. – Lubliniec – Katowice –
– Kraków Mydlniki
[531 km / 9 pociągów]

mapa

AKAPITMiałem nic nie pisać. No bo to przecież żadna wycieczka jest, żaden wyjazd fotograficzny. Po prostu miałem robić za kuriera, łącznika, dostawcę czy tak jakoś. Trzeba było Majce dostarczyć do Poznania rower.  Najwygodniej  (czytaj:  najtaniej  i  łącząc  przyjemne z pożytecznym) było zrobić to koleją. Oczywiście nie z pomocą PKP IC*, do którego z różnych powodów, pomijając nawet spore trudności w samym przewozie roweru, nie pałam szczególną atencją. Jak zazwyczaj, miałem zamiar skorzystać jedynie z pociągów osobowych. Możliwe do przeprowadzenia było wyłącznie spotkanie gdzieś po drodze, bo przy aktualnym rozkładzie jazdy i kiepskich skomunikowaniach* pociągów nie ma możliwości powrotu ze stolicy Wielkopolski do Krakowa tego samego dnia. Wybór padł więc na leżący z grubsza w połowie drogi Wrocław. W grę wchodził jedynie weekend, bo w tygodniu tylko renciści i niemowlaki mają permanentnie wolny czas.
AKAPITMiałem nie pisać. Jednak prowadzący do nieuchronnego chaosu wzrost poziomu entropii podczas tego wyjazdu był na tyle znaczny, że zdanie w końcu zmieniłem.
AKAPITZapytanie wrzucone w wyszukiwarkę zaowocowało o dziwo połączeniem przez Lubliniec Kluczbork i Oleśnicę. Trochę mnie zdziwiło, że brak jest o wiele prostszej opcji przez Gliwice i Opole, ale nie drążąc tematu, złożyłem to na karb niedzieli, na którą to zaplanowaliśmy przeprowadzenie akcji pod kryptonimem “lotny bicykl”. Dodatkowym atutem takiej trasy była możliwość przejechania się nieznanymi jeszcze odcinkami linii. Minusem i to sporym, konieczność wczesnej pobudki. Tym bardziej że w grę wchodziła jeszcze potrzeba dostania się na Dworzec Główny. Czemu? A no temu, że prognozy zapowiadały deszcz i wiatr. Nie uśmiechała mi się jazda rowerem do Mydlnik pod wiatr i do tego w siekącej z nieba wodzie. Ponieważ pierwszy tramwaj tego poranka i zarazem ostatni, który miał szanse dowieźć mnie na czas, ruszyć miał z bronowickiej pętli o 4:20, pobudkę musiałem zaplanować na... 3:35. Smaczku wyprawie dodawało to, że w sobotni wieczór odwiedzili  nas  nasi  przyjaciele  z  Ukrainy,  Demko  i  Uliana,  o  których  możesz  czytelniku  przeczytać  w  relacji z wędrówki po ukraińskim Zakarpaciu. Choć spędziliśmy wieczór bardzo grzecznie i po abstynencku, to jednak udało mi się położyć dopiero o północy.

* * *

AKAPITBudzik znów nie zdążył. Wstaje o 3:20. Kwadrans przed zaplanowaną pobudką. Za oknem sucho i ani śladu deszczu. Ale skoro już i tak wstałem... Kilka minut po godzinie czwartej wychodzę z domu. W plecaku na wszelki wypadek schowany aparat fotograficzny, kanapki i termos z kawą. Zahaczam o garaż, skąd zabieram rower mojej córki. Pakuję się do pustego w niedzielny poranek tramwaju. Ciekawe wrażenie musi robić facet w tramwaju z damskim rowerem o tej porze dnia. Dwadzieścia minut później wysiadam na przystanku pod Dworcem Głównym. Bilety już mam, idę zatem prosto do pociągu. Chwilę mocuję się z wieszakiem na rower w śląskim Impulsie*. Żeby umieścić na nim rower, trzeba się nieźle namocować. Zajmuje miejsce i usiłuję drzemać. Nie mam nawet siły udawać, że chce mi się spoglądać przez okno. Dwie godziny później wysiadam w Katowicach. Mam prawie godzinę do przesiadki. Żeby nie marznąć na peronie, wsiadam na rower i ruszam w miasto. Miasto, które jeszcze śpi. Tylko pracownicy komunalni uprzątają efekty nocnych imprez. Nie odjeżdżam zbyt daleko, bo rower Majki z racji niskiego siodła i krótkiej ramy jest dla mnie średnio wygodny, poza tym temperatura nie zachęca do jazdy, a na domiar złego wieje zimny wiatr. Wracam na peron. Stacyjny megafon syntetycznym kobiecym głosem zapowiada wjazd mojego pociągu do Lublińca. Wjeżdża biało-niebieski turbokibel* Kolei Śląskich. Pakuję się do przedziału bagażowo-inwalidzkiego. Ustawiam rower, klinując go  między  rampami  dla  inwalidów  i  zasiadam  na  fotelu.  Około  10  minut  przed  odjazdem  pociągu  nagle w wewnętrznych głośnikach rozlega się seria głośnych trzasków, a następnie słyszę:
AKAPIT– Raz, dwa, raz, dwa... Z uwagi na awarię prosimy o opuszczenie składu. Zostanie podstawiony skład zastępczy.
AKAPITPięknie! Wypakowuję się z rowerem na peron. Skład pomimo stanu zepsucia chwilę później odjeżdża w bezkresną dal. Na peronie w analigicznej do mojej sytuacji zostaje ok. 10 osób.
AKAPITCzekamy.
AKAPITNic się nie dzieje.
AKAPITCzas mija.
AKAPITW końcu około 40 minut później nadjeżdża kibel*. Wsiadam, choć ogarniają mnie już wątpliwości. Na przesiadkę w Lublińcu mam, a raczej miałem ok. 20 minut. I co? W takim stanie rzeczy nie zdążę, nawet cienia szansy na to nie ma. Prosić o skomunikowanie? No chyba trzeba będzie. Na wszelki wypadek sprawdzam jeszcze na tablecie połączenia z Katowic do Wrocławia. O dziwo pokazuje się i takie przez Gliwice i Opole. W tym czasie mój pociąg rusza. Robię szybką  analizę  i  niemal  w  ostatniej  chwili  decyduje  się  wysiąść  na  najbliższej stacji, w Katowicach Załężu i pojechać jednak przez Gliwice. Załęże to jeszcze wspólna stacja i dla pociągów jadących w kierunku Lublińca, i w kierunku Gliwic. No dobra, ale pociąg do Gliwic będzie dopiero za pół godziny, wiatr wieje jak sto nieszczęść, a na stacji, przystanku raczej, jest tylko skromniutka wiata ledwie co osłaniająca przed jego zimnymi podmuchami. Kryję się na zawietrznej nieco anorektycznej szklano-metalowej konstrukcji. Mam czas, przyglądam się zatem bardziej szczegółowo mojemu połączeniu. Ze sporym zniechęceniem odkrywam, że w Gliwicach na przesiadkę będę czekał niemal godzinę. To, co ciśnie mi się na usta, nie nadaje się na klawiaturę ludzi kulturalnych, więc powstrzymam palce. Mimo tych przestojów we Wrocławiu powinienem być dokładnie o tej samej godzinie, co ostatni pociąg z trasy przez Lubliniec. A może trzeba było... Dobra, było nie było, a jest, jak jest. Tymczasem wystawiam się do pojawiającego się na krótkie chwile słońca i usiłuję nieco rozgrzać swój słabo odziany w mięso szkielet. W końcu nadjeżdża Elf* Kolei Śląskich. Pakuję się do środka. Konduktor macha ręką na bilet na rower. Na pociągi Polregio (kto u licha wpadł na tak łamiącą język nazwę???)  mam  wykupiony, a na odcinku do Lublińca, gdzie także operują Koleje Śląskie, rower w ramach promocji jechałby za darmo. Na odcinek do Gliwic zasadniczo trzeba by więc teraz wykupić osobny. Skoro jednak to właśnie Koleje Śląskie awarią swojego składu spowodowały zmianę mojej trasy, to “machnięcie” należy mi się jak psu micha.
AKAPITPół godziny później wysiadam w Gliwicach. Przez następne 60 minut snuję się po wyremontowanym dworcu. Remont przywrócił budynkowi dawny blask, ale większość przestrzeni jest tu niewykorzystana. Przynajmniej na razie. Choć od oficjalnego zakończenia remontu minęło już kilka miesięcy, znaczna część powierzchni handlowych nadal pozostaje pusta. No cóż, nie są to jednak Katowice, ogromna stacja węzłowa i przesiadkowa, gdzie krzyżuje się wiele linii kolejowych i jak dobrze policzyć, to pociągi przyjeżdżają i odjeżdżają stamtąd w 13 kierunkach. Gliwice ze swoimi trzema kierunkami, z których jeden to Katowice właśnie, pretendować mogą do rangi co najwyżej dworca lokalnego. Najlepiej widać to po pięknych, skrytych pod łukowatym zadaszeniem peronach, które jednak ilekroć tam jestem, są niemal zupełnie puste. Tak co do pociągów, jak i pasażerów. Gdy jednak są do wydania unijne pieniądze, nikt z kosztami się nie liczy.
AKAPITPo godzinie kontemplacji blasków i cieni Gliwickiego dworca wsiadam w końcu do pociągu Regio do Opola. Zazwyczaj na tej trasie jeździ żółto-niebieski turbokibel z województwa opolskiego. Tym razem jednak jest to zwykły bordowo-grafitowy kibel. Ma to jednak tę zaletę, że wreszcie jest ciepło. Może nawet nieco za ciepło. W dodatku, jak to zwykle w kiblu, ostro grzeje głównie w tyłek.
AKAPITJazda trwa około godziny. Za oknem pogoda urządza sobie wiosenne manewry, wypróbowując wszelkie dostępne formy oddziaływania na Matkę Ziemię i jej mieszkańców. Słońce, przewalające się przez nieboskłon ołowiane chmurzyska, po chwili siekący niemal poziomo deszcz, a nade wszystko silny i niespecjalnie ciepły zachodni wiatr.
AKAPITW Opolu zaczynam korespondencję z Mają. Z Poznania wyjechała punktulnie. No, to może koniec przygód na dziś? Gdzie tam. Po kilkunastu zaledwie minutach dźwięk telefonu zwiastuje nadejście kolejnego sms-a:
 AKAPIT“Stoimy w okolicy Mosiny. Wypadek śmiertelny. Zatrzymane wszystkie pociągi. Będzie komunikacja zastępcza do Kościana”.
AKAPITAha, super! Znając realia, trudno w ogóle cokolwiek przewidzieć, bo takie wydarzenie potrafi sparaliżować cały ruch na trasie na długie godziny. Mieliśmy mieć około 80 minut na spotkanie. Tymczasem Majki opóźnienie zaczyna się niebezpiecznie do tego rozmiaru zbliżać. Zaczynam obmyślać plan awaryjny. Na szczęście mam z sobą blokadę do roweru. Problem leży jedynie w tym, że jest do niej jeden kluczyk i mam go także ja. Oraz to, że prócz roweru mam również bilety dla Majki na drogę powrotną. Słucham pilnie komunikatów na dworcu. Te zapowiadają opóźnienie pociągu z Poznania o 70 minut... które jednak “może się zwiększyć lub zmniejszyć. Za opóźnienie pociągu przepraszamy”. I co mi k... z waszych przeprosin?! Słucham ich niemal zawsze, gdy jestem na jakimkolwiek dworcu w Polsce. Wygłaszanych z tą sama beznamiętną nutą przez najczęściej syntetyczny głos programowanej zapowiadaczki. Nic nie kosztują, niczego nie zapewniają ani nie rekompensują. Jestem już nieźle wkurzony, bo najprawdopodobniej nici z zaplanowanego spotkania, z całą pewnością nici z zaplanowanego  obiadu,  jest  mi  zimno,  po  peronach  hula  wiatr,  a  przez  ich  zadaszenie  nie  przedostają  się  słoneczne   promienie w przeciwieństwie do kropel deszczu, które nie mają z tym większego problemu i przez nieszczelności od czasu do czasu zraszają obficie peronowe płyty.
AKAPITZ naszej korespondencji wynikać zaczyna jednoznacznie, że na spotkanie się szans już nie mamy. Mało tego, Maja nie zdąży także na pociąg powrotny, a na następny będzie czekać we Wrocławiu dwie godziny. Ja takiego luksusu nie mam. Jeżeli nie pojadę tym zaplanowanym, będę musiał wracać do domu środkami alternatywnymi, przepłacając za nowy bilet.
AKAPITDobra, wdrażamy plan B. Rower przypinam do jednej z barierek peronowych schodów, bilety i kluczyk ukrywam w... (tu drogi czytelniku, aby nie palić własnych pomysłów, odwołam się do Twojej wyobraźni i kreatywności), a następnie daję się do pociągu odjeżdżającego do Opola. Wsiadam w ostatniej chwili, ciągle mając nadzieję na to, że jednak uda nam się zobaczyć. Około 5 minut po naszym odjeździe otrzymuję informację od Majki, że rower z przyległościami znalazła i wszystko jest ok. No nie jest kurna ok, bo brakło nam dosłownie kilku minut. Tłukę się tym kiblem, bo kolejny pociąg to oczywiście kibel, do Opola. Wkurza mnie również to, że i w Opolu będę czekał niemal godzinę na przesiadkę. Teraz to wkurza mnie już chyba wszystko.
AKAPITW stolicy festiwalu polskiej piosenki zziębnięty kryję się w budynku dworca i przeczekuję. Pociąg do Częstochowy przez Lubliniec rusza z dwuminutowym opóźnieniem. Tym razem muszę już jechać tą trasą, bo w niedziele połączenia Opola z Gliwicami są mocno przetrzebione. W dodatku, jak na ironię, po tych wszystkich długich czasach przesiadek w Lublińcu będę miał tylko 7 minut. Tymczasem tuż za Opolem mój skład zatrzymuje się w polu. Zatrzymuje się i czeka kilka minut, by przepuścić pociąg Intercity. Na jednej z kolejnych stacji stoimy dalsze 10 minut. Zatem w rozkładowym czasie nie mamy już praktycznie żadnych szans dojechać do celu. Idę na początek niemal zupełnie pustego składu i proszę o skomunikowanie z pociągiem do Katowic. Za oknem tymczasowo świeci słońce. Tymczasowo, bo gdy dojeżdżamy do celu, na niebie zaczynają się gromadzić czarne chmury, z których w samym Lublińcu pada już piękny biały śnieg. No dobra, zanadto piękny to on nie jest, zwłaszcza że po zetknięciu z ziemią niemal natychmiast zmienia się w bezbarwną breję i w wodę. Tymczasem mnie czeka teraz szybki bieg po schodach na sąsiedni peron, gdzie już niecierpliwie grzeje silniki kolejny kibel. Biegnę, a rozsądek studzi mój zapał
AKAPITDobra stary, nie szalej! O poślizgnięcie się, jak sam doskonale wiesz, jest cholernie łatwo, a twoje stare kości zrastają się niechętnie. Zaczekał tyle, to poczeka jeszcze te pół minuty.
AKAPITNieco zdyszany wpadam do składu. Ruszamy. Spoglądam na zegarek, 15 minut opóźnienia. Na przesiadkę w Katowicach mam minut 18. Zdążymy? Jasne, że zdążymy. Pociąg przez kolejne stacje pracowicie nadrabia minutę za minutą. Jednak moja uwaga nie daje się uśpić. Taki galop nie może pozostać bez skutku dla mechanizmów i instalacji leciwej już przecież maszyny. Zatrzymujemy się na stacji Chorzów Miasto. I stoimy. Stoimy i czekamy. Na co? Kilka minut później zagadka się wyjaśni. Czekaliśmy na skład jadący w przeciwnym kierunku, by wymienić się drużynami konduktorskimi. Opóźnienie jako tako opanowane znów zaczyna rosnąć. Pojawia się jednak i inny problem. W czasie postoju zaczynam czuć wyraźnie zapach spalenizny charakterystyczny dla kopcącej się izolacji elektrycznej. Cuś się przegrzało? Podchodzę do drzwi wagonu i wyglądam na zewnątrz. Spod wagonu silnikowego, w którym siedziałem, wyraźnie wydobywa się dym. Nie jest go bardzo dużo, ale jest. No żesz...! Co za dzień?! Idę na początek składu i zgłaszam to kierownikowi pociągu. Wie już, co się dzieje. Tymczasem następuje wymiana drużyn. Słyszę głos wychylającego się przez okno maszynisty.
AKAPIT– Jolu dawaj, dawaj, bo jak nie ruszymy teraz, to nie ruszymy w ogóle – tak ponagla ubraną w uniform Polregio kobietę drepczącą w butach na wysokim obcasie ze służbową walizeczką na kółkach po nieco sfatygowanych chorzowskich peronach. Pani Jola wsiada i niemal od razu ruszamy. Jeżeli instalacja się nie zapali, jest nadzieja, że dojedziemy do celu. A że jest dość zimno, są pewne szanse na jej schłodzenie.
AKAPITPonieważ nasze opóźnienie w międzyczasie wzrosło do 18 minut, uderzam od razu do  Pani  Joli,  prosząc  ją  o  skomunikowanie w Katowicach z pociągiem do Krakowa. Pani Jola niewtajemniczona jeszcze w dolegliwości właśnie objętego składu jest nieco zdziwiona smrodem spalonej izolacji. Smrodu, który w międzyczasie zdążył się już rozprzestrzenić po całym pociągu. Jednak sprawnie spełnia moją prośbę. Zresztą pociąg nie będzie musiał na mnie czekać zbyt długo, bo opóźnienie wynosi dokładnie tyle, ile rozkładowy czas na przesiadkę. W Katowicach czeka mnie kolejna sztafeta ze slalomem pomiędzy innymi pasażerami poprzez dworcowe przejście podziemne i perony, bo wjechaliśmy na drugi, a ja muszę się dostać na czwarty. Tam czeka już biało-niebieski Impuls. Skład jest niemal pełny. Zasadniczo to pierwszy taki przypadek na tej trasie odkąd zacząłem jeździć koleją, ale też pierwszy raz jadę w niedzielne późne popołudnie ostatnim osobowym pociągiem wyruszającym w tym kierunku. Z trudem znajduję miejsce przy oknie i to tylko w szeregowej “dwójce”. Jest ciasno – jak to w Impulsie. Miejsca na nogi prawie nie ma. Jednakże w tej chwili nie ma to też specjalnego znaczenia. Teraz liczy się tylko to, że jest ciepło i że za dwie godziny z okładem powinienem znaleźć się w domu, gdzie zgotuję sobie porządną gorącą kąpiel.


* - odnośniki z wyrażeń okraszonych gwiazdką prowadzą do wyjaśniającego ich znaczenie kolejowego leksykonu. Zaprzestałem oznaczania w ten sposób często stosowanych w moich tekstach wyrażeń. Do ich wyjaśnienia odsyłam do wcześniejszych wpisów lub bezpośrednio do leksykonu.
jednodnióki - lista wycieczek