Wstęp Strona główna
dzień1
dzień2 dzień3 dzień4 dzień5 dzień6

poprzedni dzień

Dzień 6,
22 lipca 2012 r.
Mapa dnia


AKAPITPora wracać do domu. Ale przed nami jeszcze cały dzień. Postanawiamy zebrać się szybko i odwiedzić po drodze jeszcze jedno, czwarte już pasmo – Beskid Wyspowy, a konkretniej bardzo charakterystyczny Luboń Wielki (1022 m n.p.m.). Dlaczego charakterystyczny? Dlatego, że na jego szczycie stoi widoczny z daleka budynek z wieżą przekaźnikową. To nie będzie nasza pierwsza wizyta na tej górze. Odwiedziliśmy ją już w sierpniu poprzedniego roku razem z naszym czworonogiem. Na szczycie pod schroniskiem stał wtedy samochód terenowy należący do robotników wykonujących tam prace remontowe. Miał otwarty bagażnik. Kiedy przyszło schodzić, nasz pies podszedł do tego bagażnika i baaardzo wymownie spojrzał na nas, oświadczając wzrokiem, że on drogę powrotną już zna, szedł tamtędy i teraz właściwie mógłby zjechać samochodem.
AKAPITPakowanie zajmuje nam pół godziny. Pogoda zapowiada się całkiem znośnie, choć miejsce słońca na niebie zdecydowanie zajmują chmury. Na deszcz się jednak nie zanosi. Spokojnym tempem dojeżdżamy do Naprawy i tu zostawiamy samochód na parkingu Karczmy Pod Sosnami na Małym Luboniu. Łapiemy tu niebieski szlak prowadzący z Lanckorony i ruszamy do góry. Mijamy kilka letniskowych domów, niektóre z nich zdecydowanie nie robią wrażenia letniskowych, po czym zagłębiamy się w lesie. Po wczorajszych, a może i nocnych deszczach pozostały ślady w postaci wielu kałuż i kropel perlących się na długich źdźbłach traw. Trasa nie jest bardzo wymagająca, idzie się nam więc całkiem nieźle. W samo południe docieramy do polany Surówki. Stoi tu niewielka osada Krzysie. Właściwie to ledwie kilka budynków. Trudno powiedzieć ile z nich jest zamieszkanych, bo wokoło nie widać ani żywego ducha. Osada nie ma połączenia ze światem utwardzoną drogą, nie jest też podłączona do sieci energetycznej ani oczywiście wodociągowej czy gazowej. I leży dość wysoko. To wszystko powoduje, że mieszkańcy uciekają stąd do niżej położonych miejscowości.

...perlących się na długich źdźbłach traw.
AKAPITW tym miejscu rozegrał się jeden z ostatnich rozdziałów historii powojennej polskiej antykomunistycznej partyzantki. Podczas akcji grupy operacyjnej Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego z Krakowa 24 lipca 1949 roku została tu rozbita, a właściwie ujęta pozostała do tej pory na wolności część grupy „Wiarusy” operującej w latach 1947-49 na terenie ówczesnego województwa krakowskiego. Grupa ta była kontynuatorką działalności rozbitego w lutym 1947 roku oddziału Józefa Kurasia –  „Ognia” przez cześć historyków określanego mianem bandy. . Kilka dni wcześniej w wyniku prowokacji i wcześniejszego wprowadzenia do oddziału "Wiarusów" agenta doszło do zatrzymania jego dowódcy – Stanisława Ludzi – „Harnasia” wraz z dwoma innymi członkami grupy – Mieczysławem Łyskiem – „Grandziarzem” i Edwardem Skórnogiem – „Szatanem”. Dwaj ostatni zostali w czasie tej akcji zastrzeleni. Również działania na polanie Surówki miały charakter prowokacji, ponieważ funkcjonariusze UBP podając się za żołnierzy zbrojnego podziemia, podstępem dokonali zatrzymania pozostających na wolności członków oddziału. 

AKAPITZdania historyków na temat działań grupy „Ognia” i oddziału „Wiarusy” są podzielone. Jedni wychwalają ich pod niebiosa za walkę z komunistami, inni odsądzają od czci i wiary za zbrodnie, których się przy tym dopuszczali, a prawda... A prawda zapewne jak zwykle leży gdzieś pośrodku.
AKAPITNa polanie, a właściwie na jej wschodnim skraju tuż przy grzbiecie stoi drewniany krzyż, do którego przymocowany jest pokryty napisami fragment aluminiowego poszycia. To świadectwo nieco nowszej historii tego miejsca. 26 sierpnia 1985 roku miała tu miejsce katastrofa lotnicza. Rozbił się lecący z przeglądu technicznego w Świdniku czechosłowacki śmigłowiec Mi-2. Leciał w trudnych warunkach atmosferycznych przy niskim pułapie chmur. Jak wynika z położenia krzyża, zabrakło mu co najwyżej kilku-kilkunastu metrów wysokości. Obydwaj piloci lecący wówczas maszyną zginęli.
AKAPITZ polany rozciąga się piękny widok na Kotlinę Rabczańską i leżące po jej drugiej stronie Gorce. Przy dobrej widoczności widać stąd również tatry. Tyle że na chwilę obecną widoczność mamy raczej średnią. Chmury wiszą dość nisko, a do tego swoim kolorem nie wróżą dobrze. Nie ociągając się ruszamy zatem dalej ku widocznemu już w oddali budynkowi przekaźnika telewizyjnego na Luboniu Wielkim. Znowu zagłębiamy się w las.

Panorama z polany Surówki

...ku widocznemu już w oddali...
AKAPITWychodzimy z niego dopiero po około godzinie, gdy docieramy do szczytu. Wita nas tu bardzo charakterystyczna choć i nietypowa bryła schroniska. Od zeszłego roku, gdy byliśmy tu po raz ostatni, drewniana część głównego budynku przeszła przemianę. Z żółtawej zmieniła barwę na tekową (teakową, tikową) Okna też wyglądają na nowe albo gruntownie odnowione.
AKAPITRobimy popas. Pora obiadowa uzasadnia wzbogacenie menu kanapkowego schroniskowym żurkiem i bigosem, które znikają po kilkuminutowym pracowitym milczeniu. Chwilę odpoczywamy podziwiając panoramę rozciągającą się po północnej stronie Lubonia. Widać stąd znaczną część pasma Beskidu Wyspowego.

Schronisko na Luboniu Wielkim

Panorama z Lubonia Wielkiego w kierunku północnym
Na pierwszym planie Strzebel, dalej w prawo w kolejniości Lubogoszcz, Śnieżnica i Cwilin. Między Strzeblem i Lubogoszczą w oddali widoczny Ciecień. Po lewej stronie kadru Kotoń w Beskidzie Makowskim.
AKAPITPora schodzić na dół. To właściwie spacerek. Gdy wracamy do samochodu, jest jeszcze wcześnie. Na tyle wcześnie, że szkoda byłoby już wracać do domu. Ponieważ i pogoda zaczyna się w końcu poprawiać, postanawiamy wpaść jeszcze na chwilę do Lanckorony. Wybieraliśmy się tam już od wielu lat, ale jakoś zawsze było nam nie po drodze, za późno, za wcześnie...
AKAPITNiedługo po godzinie 16 zostawiamy samochód w okolicy miejscowego cmentarza i spacerkiem idziemy w stronę rynku, a stamtąd kierujemy się ku ruinom lanckorońskiego zamku.

AKAPITJak podaje Jan Długosz, na lanckorońskiej górze /550 m. npm./ Kazimierz Wielki postawił zamek. Twierdza miała za zadanie strzec granicy ze Śląskiem i drogi do Krakowa. Dokładna data budowy nie jest znana. Wiadomo tylko, że istniał on już w 1336 roku, gdy w nadanym przez Kazimierza Wielkiego akcie lokacyjnym wymieniony został jako świadek burgrabia lanckoroński Orzeszko. Zanim jednak Lanckorona uzyskała prawa miejskie, Kazimierz Wielki ufundował tu w 1336 r. kościół pod wezwaniem św. Jana Chrzciciela, a następnie w 1361 r. zezwolił na założenie miasta wójtowi dotychczasowej osady. Król uposażył też wójta w liczne przywileje:

„Dwa łany frankońskie, połowę dochodu z jatek rzeźniczych, piekarskich, sukienniczych i szewskich, oddaje mu całkowicie dochody z łaźni i młyna i przeznacza trzeci denar od spraw osądzonych, a szósty czynszu z łanów, wkładając nań obowiązek, ażeby na każdą wyprawę wojenną stawił się uzbrojony kopią, a w pancerzu i na koniu wartującym 6 grzywien”.

AKAPITTakże akt lokacyjny z 1336 r. nadał nowo założonemu na prawie magdeburskim miastu Lanczkoruna wiele uprawnień:

”Ustanawia się wolne targi w każdy czwartek, pozwala mieszczanom sukna i inne towary w Krakowie i innych miastach kupować i sprzedawać, dalej wolny wyrąb drzewa budowlanego w obrębie miasta, oraz postrzygalnię sukna, wagę i wolny dowóz piwa na użytek miasta. Na koniec przypuszcza się miasto do uczestnictwa wszystkich praw, które posiada Kraków”.

AKAPITRównież Król Władysław Jagiełło doceniał obronne położenie lanckorońskiego zamku oraz bardzo dobry jak na owe czasy rozwój gospodarczy miasta. Za panowania władcy w 1410 roku Lanckorona stała się siedzibą starostwa niegrodowego. W tym samym roku Lanckorona jako królewszczyzna przeszła w ręce marszałka koronnego Zbigniewa z Brzezia, który używał odtąd tytułu Lanckoroński z Brzezia. Przez następne stulecia miasto nadal będące królewszczyzną znajdowało się w rękach starostów z wielu sławnych rodów m.in. Lanckorońskich, Zebrzydowskich, Czartoryskich, Myszkowskich, Wielopolskich. W roku 1655 Szwedzi zajęli zamek paląc 79 domów. W mieście pozostało wtedy około 300 mieszkańców. W rok później odbił go podstarości lanckoroński Jan Zarzecki, na czele oddziałów partyzanckich złożonych w większości z chłopów. Największe jednak straty Lanckorona poniosła podczas Konfederacji Barskiej. W 1768 roku konfederaci opanowali zamek, czyniąc go ważną twierdzą obronną. Rok później zwycięską bitwę z wojskami rosyjskimi stoczył Kazimierz Pułaski. W 1771 roku konfederaci ponieśli klęskę, w wyniku której zamek został oblężony. Walki trwały do 8 czerwca 1772 r. i zakończyły się poddaniem polskiej załogi, obróceniem zamku w ruinę, a także zniszczeniem miasta, które już nigdy nie odzyskało swojej świetności. Po pierwszym rozbiorze Polski w 1772 r. starostwo lanckorońskie znalazło się w zaborze austriackim. W 1777 r. na publicznej licytacji zostało sprzedane Franciszce z Krasińskich. 18 września 1797 r. cesarz Franciszek II potwierdził posiadane przez Lanckoronę przywileje, a także w związku z ustanowieniem w niej magistratu nadał miastu nowy herb. Istniejącą dotąd złotą koronę na niebieskim tle uzupełniono wieńcem laurowym i napisem „Sigillum regiae civitatis Landskoroniensis”. Wszystko to jednak nie powstrzymało postępującego upadku Lanckorony. Na domiar złego w 1868 r. w Lanckoronie wybuchł wielki pożar, który prawie doszczętnie zniszczył miasto. W ciągu następnych kilku lat odbudowano Lanckoronę według starego planu. Na nowo powstało piękne miasteczko z niepowtarzalnym stromym rynkiem, z którego pod kątem prostym odchodzą malownicze uliczki z drewnianymi domkami. Ta unikalna architektura oraz cisza, spokój i czyste powietrze zachowały się do dzisiaj. Lanckorona może to zawdzięczać zarówno swojemu położeniu na uboczu głównych szlaków komunikacyjnych, jak i utracie praw miejskich 13 lipca 1933 r., w wyniku czego stała się w latach trzydziestych naszego stulecia wsią letniskową.
[źródło: http://www.lanckorona.pl]

AKAPITStojące na szczycie zalesionego wzgórza ruiny zamku są w stanie... ruiny. Choć teren wokół wygląda na uprzątnięty i odkrzaczony, to jednak same pozostałości zamku nie robią wielkiego wrażenia. W dodatku gęsty liściasty las porastający całe wzgórze zasłania dokładnie widok we wszystkich kierunkach. Może gdyby wdrapać się na mury... Ale tego przecież robić nie będziemy, w końcu to zabytek wpisany na listę Unesco. Lekko zawiedzeni wracamy na rynek, a  właściwie  ryneczek.  Ten  trzeba  przyznać  rekompensuje  nam  niedostatek  wrażeń

Lanckorońskie ruiny


estetycznych z zamku. Spora część domów pochodzi z XIX wieku. Są zbudowane w charakterystyczny sposób: na kamiennych podmurówkach z głębokimi podcieniami, przejazdowymi sieniami, bramami mieczowymi oraz naczółkowo-przyczółkowymi dachami (architekci będą zapewne wiedzieli, innych odsyłam do wujka googla). Niestety tu i ówdzie wśród zabytkowych stoją i bardziej współczesne murowane, szpecąc nieco ogólny anturaż. Nie można jednak mieć wszystkiego. Idąc wokół rynku natrafiamy na narożny budynek nr 133, w którym jest sklep z... no nie napisze, że z pamiątkami, bo jeszcze właścicielka przeczyta i się obrazi.  Powiedzmy  więc,  że  z  artystycznym

Rynek


Dom nr 133
rękodziełem. Wchodzimy przez mieczową (cokolwiek to oznacza) bramę, do obszernej sieni, po której prawej stronie znajduje się izba ze sklepikiem. Prawdopodobnie stałym rezydentem jest tu czarny kociak, którego zauważamy śpiącego grzecznie w jednym z wyłożonych tu słomianych koszyczków. Nie wygląda na specjalnie przejętego, że korzysta, zapewne bezczynszowo, z towaru wystawionego na sprzedaż. Skądinąd za absurdalną cenę. Podobnie zresztą jak większość prezentowanych tu wyrobów. No cóż, takie prawa ręcznie tworzonej sztuki artystycznej. W dodatku oferowanej w takim miejscu. Zakupów tu zatem raczej nie zrobimy.


...zauważamy śpiącego grzecznie...

AKAPITW głębi sieni znajdują się wejścia do kolejnych izb, w których widać zgromadzone eksponaty. Kręci się tu szczupły wysoki mężczyzna i zaprasza dalej. Dajemy się namówić i razem z kilkoma innymi osobami wchodzimy najpierw do izby pełniącej funkcję sali prelekcyjnej. Mężczyzna usadza nas na ławach, a sam rozpoczyna wykład na temat historii tego miejsca. Spoglądamy na siebie z Basią znacząco. Zanosi się na dłuższe posiedzenie. Na szczęście nigdzie się nam nie spieszy. Lanckoroński kustosz opowiada dość ciekawie, choć sposób mówienia ma nieco rozwlekły. Wysłuchujemy więc historii Zbigniewa z Brzezia, potopu szwedzkiego, Konfederacji Barskiej i wielkiego pożaru. Na koniec półgodzinnego wykładu podkreśla, że Lanckorona jest obecnie miejscem, w którym żyje i tworzy wielu artystów i naukowców. Między wierszami można się dosłuchać, że czuje się mocno dowartościowany znajomością i utrzymywanymi z nimi kontaktami. Nasze wrażenie potęguje się, gdy po zakończonej prelekcji pojawia się w sklepie „Znana Osoba”. Oczywiście znana nie nam, bo my się w środowiskach artystowskich obracamy raczej z rzadka. Wówczas kustosz podnosi głos o dwie kreski i protekcjonalnym tonem zaczyna rozmawiać z przybyłym, tak by wszystkie postronne osoby słyszały, że łączą ich jakieś stosunki. Dobra, chodźmy stąd... Zaczyna mocno zajeżdżać snobem, a klimat robi się małomiasteczkowy w tym nienajlepszym ze znaczeń.



AKAPITW tym czasie czarny kot zmienił miejscówkę i usadowił się na kamiennym klepisku przed domem. Oczywiście nie ma nic przeciw głaskaniu. A Basia jako zaprzysięgły wielbiciel czworonogów w odmianach rżącej, szczekającej i miauczącej funduje sobie i futrzakowi kilka chwil kocioterapii.



AKAPITRobimy jeszcze kółko wokół rynku, przyglądając się co ciekawszym domom po czym z wolna wracamy do samochodu. Pora wracać do domu. Spędziliśmy kilka bardzo sympatycznych dni, zrobiliśmy parę wycieczek, poznaliśmy nowe miejsca i ścieżki. A przede wszystkim odpoczęliśmy. A ja nabrałem nieco sił do dalszej walki.

AKAPITZa trzy dni rozpoczynam miesięczną radioterapię...









następny dzień...