Wstęp

Strona główna

dzień1 dzień2 dzień3 dzień4 dzień5 dzień6 dzień7 dzień8 dzień9 dzień10

...poprzedni dzień
Dzień 8, 8 maja 2008 r. trasa na mapie
AKAPITRanek znów budzi nas uśmiechem i słonecznymi promieniami. Budzi bezceremonialnie, bo budzik nastawiliśmy na wczesną porę mając w perspektywie długi marsz. W efekcie wychodzimy na szlak kilka minut po siódmej. Słonko bardzo miło przygrzewa, a na niebie nie ma nawet chmurki. Maszerujemy tak jak wczoraj, asfaltową drogą wspinającą się dość ostro do góry po trawersie zbocza. Mijamy dolną stację towarowej kolejki linowej, za pomocą której dostarczane są towary do schroniska Wiesberghaus. Choć właściwie to nie stacja, a po prostu maszynownia. Oczywiście pusta, bo wcale nie mamy pewności czy schronisko rozpoczęło już działalność po zimie. Idziemy dalej. W pewnym momencie droga... wchodzi w skałę. Na szczęście to tylko niezbyt długi tunel, ale wygląda niesamowicie, bo z naszej perspektywy widać tylko wlot. Dopiero gdy podchodzimy bliżej dostrzegamy drugi koniec i przyklejoną do skały drogę.  Do tego nad wjazdem do tunelu można zauważyć wyraźnie pomarańczową, odcinającą się powierzchnię skały, od której kiedyś zapewne oberwała się ogromna kamienna płyta. Mimowolnie spoglądamy z niepokojem w górę. Wygląda solidnie ale... Udaje nam sie przejść. Po  dalszych  kilkuset  metrach  asfaltu

Skalna brama

Tunel był jednak krótki
dochodzimy do rozdroża. Szlak odbija w lewo, w prawo natomiast prowadzi droga wyglądająca na główną, która wąskim betonowym mostkiem przechodzi wysoko nad potokiem Waldbach i ginie gdzieś w lesie i między skałami. To mniej więcej tutaj ma swój początek wodospad Waldbachstrub spadający następnie z hukiem kaskadą na dno doliny. Przez chwilę idziemy kamienno-szutrową drogą wzdłuż pieniących się na skałach grzywaczy potoku. Niestety słońce tu jeszcze nie dotarło, więc nie widzimy pełnej urody tego miejsca. Po chwili od drogi odbija ścieżka i zaczyna coraz mocniej piąć się w  górę.  Drogę,  którą   właśnie   opuściliśmy,

Wragment wodospadu Waldbachstrub

Most nad przepaścią. Tu naprawdę jest wysoko

spotkamy jeszcze kilkakrotnie. Wiedzie ona licznymi zakolami i serpentynami, a my idziemy szlakiem prowadzącym skrótem. Choć z tym szlakiem, to ogólnie mówiąc bywa różnie. Jest oznakowany średnio (porównując z GSB – słabo, porównując z GSB w Beskidzie Śląskim – w ogóle nie jest oznakowany! [przypis autora z 2011 r.]). Wypatrujemy zatem uważnie niewyraźnych czerwonych znaków na drzewach i na wszystkim co mijamy. Ścieżka miejscami też nie jest zbyt wydeptana, do tego zaczynają się pojawiać pierwsze oznaki śniegu. W jednym z rozstajów ścieżek znajdujemy drogowskazy. Na oko są tu od wojny i nie chodzi wcale o wojnę w Iraku. Wybieramy kierunek, który wskazuje ta zatytułowana zum Wiesberghaus. Wspinamy się coraz wyżej i wyżej. Jest coraz trudniej, bo coraz częściej musimy przedzierać się przez zwalone drzewa lub jęzory śnieżnych pozostałości po zimie. Jest coraz trudniej, bo ścieżkę widać coraz mniej wyraźnie, a szlaku właściwie w ogóle. Jest coraz trudniej, bo widząc przed nami coraz to większe i większe śnieżne powierzchnie tracimy motywację. Nie wiemy jak długo przyjdzie nam iść. Nie wiemy jakie trudności napotkamy jeszcze po drodze. Nie mamy mapy i nie znamy szlaku. To wszystko stawia nas w bardzo niekorzystnej sytuacji w razie jakichś większych opóźnień marszu. A  to opóźnienie

Kolekcja z kilku dekad
już mamy, gdyż droga przez śnieżne pola zajmuje nam zdecydowanie więcej czasu niż planowaliśmy, bo zapadamy się co chwila po kolana. Do tego nie przygotowaliśmy się na ciężkie warunki i nie mamy stuptutów. Zatem śnieg ma otwartą drogę do wnętrza naszego obuwia. Robimy przystanek pod olbrzymią skalną ścianą. Jemy kanapki i pijemy herbatę. Nie jesteśmy sami. Towarzyszy nam z pewnej odległości kozica. Porusza się po skałach jak... kozica. Nie przeszkadzamy jej specjalnie, choć pewnie dziwi się, co nas tu przygnało. Docieramy do punktu, z którego nie bardzo wiemy gdzie dalej iść. To znaczy azymut wydaje się być jasny, bo wskazuje go namiastka drogowskazu na drzewie, a siodełko pomiędzy dwoma olbrzymimi skalnymi ścianami wydaje się jedyną rozsądną drogą. No właśnie, drogą... Drogi nie ma. Ani nawet ścieżki. Nawet jej śladu. Szlaku zresztą też. Jest za to zaśnieżone zbocze porośnięte tu i ówdzie drzewami. Strome zbocze miejscami kończące się urwiskami. Chwilę się zastanawiamy i dochodzimy do wniosku, że ryzykownie  byłoby  iść  dalej.  To  znaczy  zbyt 

Pani Kozica...

...albo Pan Cap

Ostatni drogowskaz i co dalej...?
ryzykownie, jak na nasze przygotowanie do tej wycieczki. Szkoda nam strasznie, ale rozsądek nakazuje kolejny raz zrezygnować. Mści się chyba na nas niewykorzystana okazja wejścia na Schmittenhöhe w Zell am See. Tam też powstrzymał nas śnieg, ale i trochę zwykłe lenistwo. Prawdopodobnie próbowalibyśmy i teraz wchodzić dalej, gdyby nie wspomnienie pewnego majowego wyjścia na Kasprowy Wierch, kiedy to po wiosennych warunkach na dole, powyżej Myślenickich Turni zastał nas lekki śnieg, który po drodze na szczyt przekształcił się w nieprzetarty szlak ze świeżym śniegiem po kolana. Na górze wówczas zastaliśmy zamknięte drzwi stacji, bo kolejka była akurat w konserwacji. Po zejściu do Murowańca wykręcaliśmy buty i skarpetki, a wycieczkę do dziś wspominamy jako mocno ekstremalną...
AKAPITDla spokoju sumienia próbujemy iść w kierunku wskazywanym strzałką na drzewie. Po przebyciu około 100 metrów, w czasie których udaje nam się kilka razy wpaść w ukryte pod śniegiem wykroty między korzeniami, a przebycie których zajmuje nam około 5 minut, dochodzimy do wniosku, że jednak nieodwołalnie trzeba się poddać. Z żalem po traz kolejny w czasie tego wyjazdu zawracamy. Wracając lekko schodzimy z wcześniejszej trasy, by sprawdzić czy nie ma innej możliwości wydostania się gdzieś wyżej. Niestety od wygodnej drogi, którą widać na sąsiednim zboczu oddalonym o ledwie 400 m, dzieli nas przepaść. Próbujemy wrócić na ścieżkę którą podchodziliśmy. Przez dłuższą chwilę mozolnie przedzieramy się przez zarośla, ale w końcu nam się to udaje. Schodzimy w dół przekonani, że nikogo nie napotkamy. Wielkie jest zatem nasze zdziwienie, gdy przechodzimy obok kobiety, która wybrała się tu, by na kocyku poczytać książkę. Zdziwienie jest tym większe, że pani, chcąc zapewne być bliżej natury, opala się topless. Najciekawsze w tym opalaniu jest jednak to, że wybrała sobie miejsce w cienistym lesie... O jej zdziwieniu na nasz widok nawet nie wspominam. Przerażona mina i nerwowe ruchy zmierzające do ukrycia swoich klejnotów świadczą, że prędzej spodziewałaby się tu niedźwiedzia.
AKAPITSchodzimy niespiesznie, bo pół dnia jeszcze przed nami, a pogoda jest piękna. Siadamy na dłuższą chwilę w widokowym miejscu na słońcu i zastanawiamy się nad dalszymi planami. Znowu zjadamy i wypijamy zapasy, które miały nam wystarczyć na cały dzień. No, może nie całe, ale znaczną część. Wypijam Redbulla i od razu dostaję skrzydeł. Jednak do zejścia nie są mi potrzebne, więc zostawiam je zawieszone na gałęzi okazałego krzaka. Może przydadzą się spotkanej (na)turystce...;-)

A dajcie wy mi wszyscy...

A ty se jeszcze popamiętasz góro jedna...

Dodawaj te skrzydła! No już!

Niedaleko skalnej ściany po prawej stronie musieliśmy się poddać...
AKAPITRuszamy w dół. Tym razem rezygnujemy ze skrótów i mając sporo czasu idziemy z wolna drogą, która wije się tu zakolami i serpentynami. Przez jakiś czas maszerujemy wzdłuż potoku Waldbach. Zbierając po drodze kumpli – okoliczne strumienie – urasta do rozmiarów wartkiej rzeki. Dochodzimy do mostu, przy którym byliśmy rano i dopiero teraz w blasku słońca widzimy w całej okazałości głębokie koryto, jakie przez miliony lat wyrzeźbiła w tym miejscu rzeka. W pewnej chwili spoglądam nieco wyżej na skałę i przecieram oczy ze zdumienia. Do najbliższych osad ludzkich jest dobrych kilka kilometrów, a na skale widzę... kamerę. Przez chwilę zastanawiamy się czy jest to obiekt chroniony, czy tylko obserwowany dla potrzeb internetu na przykład. (Ta zagadka do dziś nie została rozwiązana [przypis autora z 2011 r.]). Kusi nas droga wiodąca przez most przy wodospadzie,  Mijamy ją dzisiaj już drugi raz. Podejrzewamy, że prowadzi gdzieś wzwyż w kierunku podnóża góry Plassen (1953 m). Nie mamy jednak złudzeń. Ściana szczytu od strony doliny rzeki Waldbach jest tak urwista, że tylko ptakami będąc moglibyśmy się nań dostać.

Widok na Jez. Hallstackie

Wracamy wygodną drogą

Potok Waldbach

Zza drzew wyłania się Plassen

Plassen w całej okazałości

Początek wodospadu Waldbachstrub


Trudno uwierzyć ale na skale wisi kamera

Waldbach - tu już rzeka

AKAPITDla nas satysfakcjonujące będzie wyjście choć ciut wyżej niż dziś. Może w końcu dzięki temu choć wystawimy głowy ponad poziom płaskowyżu, za którym kryje się Dachstein. Na to wszystko jednak dziś już jest za późno. Postanawiamy więc przedłużyć pobyt w sympatycznym Hallstatt o jeden dzień i przez to zrezygnować z jazdy nad jezioro Malta. (Jak się okazało już po powrocie do Polski, decyzja była tyle przypadkowa, co słuszna. Z powodu zalegającego śniegu, droga do jeziora i zapory Malta została tego roku otwarta dużo później niż trwał nasz pobyt w Austii[przyp. autora z 2011 r.]).

Plassen

Z tej perspektywy...

...Hohe Sieg wygląda jak wielka głowa cukru

Wodospad Hallstacki przy Hohe Sieg
AKAPITSchodzimy więc dalej spacerowym tempem w kierunku Hallstatt i zastanawiamy się, jak wynagrodzić sobie kolejny nieudany górski wypad. Ponieważ mimo wszystko jesteśmy nieco zmęczeni i wyjedliśmy wszystkie kanapki, decydujemy się odwiedzić jedną z hallstackich knajpek.
AKAPITPo drodze mój słuch wrażliwy na odgłosy silników dobiegające z przestworzy każe mi skierować wzrok na niebo. Głos jest nietypowy dla współczesnych maszyn. Z lekka przecieram oczy, bo widok nie jest codzienny. W czerwonanwym już  świetle chylącego się ku zachodowi słońca widzę wydłużony niczym cygaro, metalicznie opalizujący kształt zaopatrzony w skrzydła. Na nich widać ni mniej ni więcej tylko cztery tłokowe silniki ze śmigłami. Mniej zorientowanym wyjaśniam, że samoloty tej konstrukcji przestały regularnie latać w państwach tzw „zachodnich” pod koniec lat 70 ubiegłego wieku. Do tego według mojej oceny ten oldtimer leci na wysokości ok 2500-3000 metrów, a więc niewiele ponad szczytami otaczających nas gór i zdecydowanie za nisko na jakiegokolwiek liniowca. Czyli jest to jakiś duży  latający  zabytek  wykonujący  lot  widokowy  lub  turystyczny.  Nie  mam

DC-6B Red Bull Team
jednak pojęcia co to za maszyna. (Po żmudnych ustaleniach okazało się, iż był to samolot DC-6B z 1958 roku, należący aktualnie do Red Bull Team. Lotnicza ekipa Red Bulla ma siedzibę na Salzburskim lotnisku, a więc w odległości kilku minut lotu od Hallstatt. Z ciekawostek: w 2011 roku zespół miał wystąpić na pożegnaniu Adama Małysza w Zakopanem, ale pogoda pokrzyżowała te plany i samolot DC-6B odwiedził tylko krakowskie lotnisko w Balicach. Będąc w tym czasie w jego okolicach znów miałem okazję tę maszynę widzieć w akcji podczas pięknego nawrotu po starcie i niskiego przelotu nad pasem startowym [przypis autora z 2011 r.]).
AKAPITDochodzimy w rejon starego miasta. Zresztą nowego tutaj nie ma. Długo studiujemy karty dań zwyczajowo wystawiane tu przed lokalami. Nie wszystko i nie do końca rozumiemy, bo język niemiecki zawsze był obcy memu sercu, a za sercem poszedł rozum. Basia w kształceniu też kierowała się bardziej w stronę klasyki, więc będziemy trochę improwizować. Knajpę wybieramy kierując się, a jakże, względami ekonomicznymi. Mówiąc krótko – sępimy. Ale jest to stylowa knajpka nie żaden tam fastfood, którego tu zresztą w ogóle nie ma. Zamawiamy kluski z gulaszem. Ja do tego biorę jeszcze zupę, a Basia zestaw surówek. Kilka minut czekamy miło sobie gawędząc i cos tam popijając. W końcu zjawia się na ludowo odziane dziewczę z naszym zamówieniem. I tu następuje niewielka konsternacja. Z naszej strony rzecz jasna. Okazuje się, że kluski i owszem są, ale na parze. Czyli dostały się nam po prostu houskove knedliky. Nie dajemy jednak po sobie poznać germańskiego analfabetyzmu i uśmiechamy się grzecznie dziękując. No żesz...! Mieliśmy ochotę na coś regionalnego? No to mamy! Podsumowując nasz dotychczasowy dorobek krajoznawczo-turystyczny i parafrazując kwestię uzywaną często przez naszych polityków, rzec by można: jaka cała wyprawa,  taka  kolacja  w  knajpie.  Na  szczęście  zupa  przypominająca nieco gulaszową z  mięsnymi
knedelkami jest dość smaczna. Houskove zresztą też, choć mieliśmy nadzieję na coś innego. Trzeba było uczyć się tego niemieckiego. Na nieszczęście nauczycielka tego języka w moim liceum postanowiła pilniej zająć się powiększaniem swojej rodziny niż nauczaniem nas no i...
AKAPITNa pocieszenie przez okno widzimy nurzający się w świetle zachodzącego słońca Krippenstein. Wracamy na kemping najedzeni, ale nie do końca usatysfakcjonowani.


Krippenstein o zachodzie

Krzyż i platforma widokowa "5 fingers" na szczycie
następny dzień...